wtorek, 10 września 2013

O pewnej brzydkiej prozie


    

Elfriede Jelinek – Pianistka

Tytuł: Pianistka
Tytuł oryginalny: Die Klavierspielerin
Tłumaczenie: Ryszard Turczyn
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2004 (przybliżona)
ISBN: 83-7414-100-X
Liczba stron: 350
Gatunek/Kategoria: literatura współczesna, powieść obyczajowa, powieść psychologiczna
Ocena: 9*/10
 


 Dla książek takich, jak Pianistka Elfriede Jelinek, można by stworzyć kategorię „literatura brzydka”. Literatura, która jest jak paskudny wyprysk, strup, wrzód na tyłku. Jak coś, co swędzi, spokoju nie daje i szpeci. Coś, co się smaruje, okłada i traktuje w kategoriach chwilowej uciążliwości do zwalczenia – poszczypie i przejdzie. Trzeba się jednak powstrzymać przed drapaniem i dłubaniem w strupie – inaczej zostanie blizna. 

Pianistka rwie strupy, jątrzy rany i odsłania wrzody: kontrowersyjne zwyczaje, zwyczajne kontrowersje, prawdy niewygodne, niedogodności prawdziwe. Podważa ścianki zeskorupiałego kokonu przyjemnego, wygodnego życia, w którym „takie rzeczy to tylko w Erze” – dramat cudzy nigdy nie zostanie własnym. Empatię lubimy okazywać, ale najczęściej na poziomie naskórkowym: przez szkło, przez ścianę. Daleko mi do krytykowania empatii (czy jej braku) każdego pojedynczego człowieka. Faktem jest, że jako człowiek zbiorowy, stadny – mamy dużo strupów i krost do maskowania.


Bombardujemy siebie nawzajem złymi wiadomościami, z westchnieniem „Co to się porobiło!”, wrzucamy datki do puszki, nie wiedząc na co i dla kogo wrzucamy, ekscytujemy się kolejnymi krzyczącymi nagłówkami gazet i krzywimy z odrazą na pewne „brzydkie wyrazy”. Brzydkie sprawy. Właśnie tak – to, co już jest zbyt mocne na ploteczki przy kawie, omijamy szerokim łukiem, by się czasami gdzieś w cichości pieleszy podniecić (publiczna odraza nie wyklucza niezdrowej przyjemności), a zaangażowanie w datki i wymianę wiadomości typu „Słyszała-pani-o-tym-strasznym-mordercy-skąd-się-ci-ludzie-biorą-jak-tak-można”, razem ze współczującym westchnieniem na widok wygłodzonego dzieciaka z Afryki – nasz limit zdrowego współodczuwania wyczerpuje. Norma jest wyrobiona, nic nie swędzi. Na drugim biegunie mieści się wyrażenie obowiązkowej odrazy (czasami odraza zastępowana jest wyrażeniem niepochlebnego zdziwienia: „No to już nienormalne jest!”) – dopełniwszy obydwu aktów zainteresowania, już jesteśmy wtajemniczeni w życie, nie zdrapawszy naskórka. Bezpiecznie, w normie.

O takim człowieku Jelinek w Pianistce mówi. I dla takich czytelników zawsze pozostanie ona autorką brzydką. Publicznie niewygodną. Czytaną wstydliwie albo wręcz przeciwnie, z niezdrowymi wypiekami na twarzy – skandalistką szukającą na siłę sensacji, obrazoburczą, schlebiającą najniższym gustom; poprzez żerowanie na najniższych instynktach. Lub autorką podpiętą pod szyld wojującego, agresywnego feminizmu, który szczytne idee równouprawnienia i poszanowania kobiety – pracownika, żony, matki – zamienił na palenie staników i kopniak szpilką, wymierzony samcom.

Tej grupie czytelników Pianistki nie polecam.

Nie polecam jej także tym, którzy szukają ekscesów. Erotyki ocierającej się o pornografię, „momentów”, nagości, przemocy. Którzy szukają „zrycia bani”, mówiąc wprost. Po to tylko, by tę banię zryć, a może po to, żeby wypunktować to, co brzydkie i potem się oburzyć tak samo, jak pierwsza grupa potencjalnych anty-odbiorców.
 

Pianistka, szokując, zadaje ranę, która długo się goi i zostawia bliznę. Wciąga jak bagno, ale przez to też pozbawia tchu, grozi utopieniem, a bagno, wiadomo, brudne, ciemne, gęste. Dostarcza mocnych wrażeń, ale nie oczyszcza; wstrząsa, ale nie daje się otrząsnąć. Trzeba ją solidnie przechorować. Dramat toksycznego związku pań Kohut i trudnego, spóźnionego dorastania tej młodszej nie jest wyłącznie ich prywatnym problemem. Przedzieranie się Eriki przez otchłanie własnej seksualności przypomina właśnie takie rozpaczliwe dojrzewanie po terminie, który wyznaczyły jej natura, kultura i wygórowane oczekiwania rodzicielki jednocześnie. Można spytać, co nas obchodzą skrzywione fantazje antypatycznej nauczycielki muzyki i cynicznego, nienormalnego gówniarza? Właściwie to nic. Ale tym sposobem pozwalamy na wiele innych „tragedii czterech ścian”. One znikąd się nie biorą.

Erika nie jest tu jedyną „anomalią”. Są nimi Wiedeńczycy, niby mimochodem sportretowani przez Jelinek bardzo ostrą, karykaturalną kreską. Rodzice katujący dzieci przerostem własnych, niespełnionych ambicji. Praworządni mieszczanie, zamiatający brudy pod dywan. Dobre mamusie, ciocie, babcie, potrafiące zgotować innym kobietom, córkom, wnuczkom – prawdziwe piekło, mówiąc potem, że wszystkiemu winni mężczyźni (ciekawe, co na to czytelnicy, którzy nazwaliby książkę femo-bełkotem).
Ci sami brutalni mężczyźni, wychowywani  do władzy i zdobywania, przez co niszczą później siebie i innych. Zwykli ludzie, pełni hipokryzji, podłości i zajadłości godnej lepszej sprawy, a nie wykłócania się o warzywa na straganie. To produktem ich mentalności – etyki władzy i posłuszeństwa, normy i jej braku, wychowania jako chowu, w którym dziecko jest lokatą kapitału i zabezpieczeniem na przyszłość – jest Erika Kohut. Jest nim także jej matka-kat. Matka-ofiara, bo przecież i ona cierpi przez wygórowane oczekiwania, przez pakowanie energii do wora bez dna.

Świat książki jest paskudny. Seks w nim – brudny, męczący, nerwowy, przecierpiany. Fizjologiczny do bólu (i to dosłownie). Jak pełen wizji, długi, ale męczący sen. Wiedeń, romantyczny Wiedeń – nieczuły, zimny, również pełen brudu. Muzyka klasyczna – tak samo wzniosła, co nadęta, oschła, obca zwykłemu człowiekowi. Jelinek z wiwisekcyjną pasją, z obłędnym pietyzmem pisze o plamach moczu i brudnych chusteczkach. W tych szczegółach sensacja ustępuje jednak przed prawdą, nawet jeśli dokładność i długość pewnych opisów może budzić wątpliwości co do intencji autorki (słynne „niskie instynkty…”).

Piękny jest natomiast język – nawet jeśli użyty w literaturze brzydkiej. Brutalny realizm Jelinek łączy z poetycką metaforyką (choć i tu poezja to ta „wyklęta”, brudna), a całość charakteryzuje się niespotykanym rytmem zdań, fantastycznym ich brzmieniem, płynnością, rzec można: maestrią. Tutaj słowa uznania należą się tłumaczowi, Ryszardowi Turczynowi, bo to za jego pośrednictwem można się rozkoszować tą ciężką, ale bardzo dobrą prozą; wierzę, że doskonale oddaną przez tłumacza z niemieckiego. Dzięki jego wysiłkom Pianistka mocno parzy. A po oparzeniu… Blizna bardzo możliwa.

Kto brzydkiej literatury nie lubi, niech nawet książki nie „chłodzi”, usiłując podejść do niej na chłodno właśnie, bez oczekiwań i emocji. Przy takiej książce podobne zabiegi – zwyczajnie nie pomogą.

Recedycja: Recenzja pierwotnie opublikowana jako opinia na portalu LubimyCzytać.

* Początkowa ocena wynosiła 8/10. Książka na tyle utkwiła mi jednak w pamięci i zdołała (mnóstwem pytań, problemów, wniosków) wpędzić w bezsenność, że tworząc tę Recedycję, zmieniłam ocenę. Mam wrażenie, że takie książki spotyka się jednak zbyt rzadko, by pożałować oczka więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz