wtorek, 26 lutego 2013

Cichutkie Gderanie (#1): Internetowi przerażacze. O szydercach, wesołkach i chojrakach sieci (cz. I)


Felieton ukazał się również na Trzynastym Schronie, w ramach obchodów trzynastej rocznicy witryny


Nieczęsto udzielam się na forach internetowych, forach, grupach dyskusyjnych… Jeśli już to robię, to bez dawnej żarliwości. Bo, owszem, nieczęsto dziś nie równa się w ogóle kiedyś. Jakoś chyba tak jest, że wraz z wychodzeniem (niekoniecznie szybko) z okresu największego buntu i votum separatum wobec świata, coraz mniej się chce bić o każde słowo, o to, by moje było na wierzchu, o każdą pełną uporu i młodzieńczej przekory „rację” Słowo „czat” właściwie nie istnieje dla mnie od czasu, kiedy w gimnazjum zachłysnęłam się możliwościami Internetu i podobnie jak reszta klasy wchodziłam na owe czaty na lekcjach informatyki.

Tych miejsc w sieci, które odwiedziłam, raz pisząc posty, innym razem (częściej) będąc jedynie obserwatorem, wreszcie okazjonalnie wpadając na tę czy inną witrynę, było i jest całkiem sporo. Uczciwie muszę odliczyć z tego zestawu Facebooka, na którego nie dałam się do tej pory skusić (ku rozpaczy naszego Rednacza), jednak takie krótsze wypowiedzi, na przykład w formie postów na blogach, komentarzy pod nimi i komentarzy pod artykułami „na Onecie” (wyrażenie „na Onecie” zastępuje już dziś niejeden epitet, najczęściej negatywny) – czytam i przeglądam.

I – czyżby był to jakiś rodzaj masochizmu? – im więcej czytam, tym mniej chce mi się „udzielać”. A zdarzało mi się niegdyś nawet różne funkcje forumowe pełnić i „stanowiska” piastować.

Może nawet nie masochizm, może prędzej lęk. Bo śnieżkami, Drodzy Czytelnicy, to się można obrzucać i mieć z tego kupę frajdy. A przed wszędy latającym guanem to się wieje, albo przynajmniej czymś nienasiąkliwym okrywa.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Rozgrywka pełna emocji


 
Michał Cholewa – Gambit

Autor: Michał Cholewa
Tytuł: Gambit
Tytuł oryginalny: -
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Ender
Seria/Cykl wydawniczy: WarBook/Warbook

Data wydania: 18 kwietnia 2012
ISBN: 978-83-62730-06-3
Liczba stron: 320
Gatunek/Kategoria: fantastyka militarna, military SF, science fiction, SF
Ocena: 8/10



Zacznę od detalu, od akcentu graficznego: obwoluty Gambitu, wykonanej przez Mariusza Kozika. Pierwsze skojarzenie może być takie: kolejna sztampowa historyjka o futurystycznych wojakach. On postawny, szeroki w barach twardziel, ona dźwiga broń większą od siebie i niżej seksownej talii prezentuje wystające spod wojskowych spodni białe majteczki. Jednak okładka tej pozycji jest lepsza niż współczesne bohomazy, zdobiące pop-literaturę. Mimo ewidentnego komiksowego sznytu, ma w sobie umiar, smak i szczerość. Szara mgła spowija sylwetki i wprowadza surowy, ascetyczny rys, zwiastujący mocną literaturę na serio. Obok zgrabnej pupy kobiety i ewidentnej atrakcyjności mężczyzny oraz ich wielkich giwer – elementów pop-kanonu, gdzie wszystko jest pół żartem i pasuje do świata gierczanego, nie literackiego – mamy tu pewien zwiastun nieco innej prozy. Tej „z wkładką”, z refleksją – twarze obydwojga są pełne nieoczywistych emocji.

Było jedno i drugie: rozrywka i głębia, w ilościach na tyle dobranych, że lekturę uważam za przynajmniej bardzo dobrą. Jeśli dodać do tej jakości fakt, że Gambit to debiutancka powieść Michała Cholewy – suwak oceny przesuwa się automatycznie o jedną pozycję wzwyż. Bo oto widzimy pisarza dojrzałego już na starcie; po tak mocnym wejściu Cholewy na fantastyczną scenę, możemy od niego oczekiwać tylko lepszych książek.

piątek, 22 lutego 2013

Nawigacja, cz. I: tagi książek i rodzaje wpisów


Przewodnik po Lekturze Specjalnej
 
Zakładając swój internetowy kapowniczek, planowałam raczej (a i tak było to planowanie niekompletne, na pół gwizdka, jak zaznaczyłam w poście otwierającym witrynę) że znajdzie się w nim ledwo kilka kategorii tekstów czy tagów. Jak się jednak okazało, pomysłów jest więcej niż tego, co kryje się pod słowem „recenzja”, a po dysku przebiera nóżkami całkiem sporo dziełek innej proweniencji, takich jak: felietony, szorty, liryczne impresje czy skromne, ale pożyteczne posty z działu Technikaliów. Postanowiłam więc zrobić całkiem pożyteczną ściągę do zawartości tego blo… eee, kapowniczka, tak, kapowniczka, kajecika wirtualnego, ooo, już mi lepiej. Czytelnikom (nielicznym, ale mam nadzieję, że wytrwałym) taka zakładka nawigacyjna pomoże lepiej manewrować po chmurze czy też drabince (zobaczymy, która forma okaże się wygodniejsza) tagów, jasno wskazując, co jest czym. Zapraszam na krótki przegląd kategorii wpisów. Etykiety są dwojakiego rodzaju: podstawowe, dotyczące typu wpisu, samego dzieła i przynależności dzieła, oraz specjalne, związane z moim osobistym porządkowaniem postów. 

Kufer ze skarbami


Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science fiction stulecia

Autorzy (m.in.): B. W. Aldiss, P. Anderson, I. Asimov, T. Bisson, R. Bradbury, A. C. Clarke, G. A. Effinger, W. Gibson, L. Goldstein, L. Niven, M. Swanwick
Tytuł: Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science fiction stulecia
Tytuł oryginalny: Masterpieces: The Best Science Fiction of the Century
Tłumaczenie: zbiorowe
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: styczeń 2006
ISBN: 978-83-7469-176-5
Liczba stron: 424
Gatunek/Kategoria: fantastyka, science fiction, SF
Ocena: 8/10



(…)nie zamierzałem przedstawiać w tej książce historii science fiction. To nie jest cegła do przestudiowania. To skarbiec. Kolekcja klejnotów.(…) 

Tak o najlepszych opowiadaniach science fiction stulecia mówi w przedmowie Orson Scott Card, redaktor i współwydawca Arcydzieł…), odpowiedzialny za wybór dwudziestu siedmiu utworów, które znalazły się w zbiorze. Trzeba przyznać, że tak szczera deklaracja jest jednocześnie bardzo śmiała; oto bowiem autor sagi o Enderze stwierdza tym samym: „Daję wam swój gust, swoje serce i emocje na tacy. Zobaczycie, co mnie kręci, co do mnie przemawia. Nie znajdziecie tu pozycji z list lektur obowiązkowych, lecz kawałek mnie. Teraz możecie sekować, flekować albo wejść w mój świat po uszy”. Cytując: (…) za to dostaję taką kasę – potrafię dokonywać trudnych wyborów. Rwąc włosy z głowy, dręcząc się po nocach – decyduję. 

Cóż z tej udręki nieprzespanych nocy znalazło się w książce? „Arcydzieło” to bardzo duże słowo. Są tacy, zwłaszcza spece od mainstreamu, którzy w ogóle nie nazwaliby arcydziełem książki fantastycznej. Wyraz ten ma w sobie coś na tyle arbitralnego, że całkiem spora rzesza osób rezerwuje go tylko dla rzeczy – w literaturze, w sztuce – które nie mogą bawić. Nie mogą się zwyczajnie podobać, konieczne jest słynne drugie dno. Jeśli chodzi o treść książki – to musi być ona poważna, najczęściej realistyczna. Jeśli forma – to kunsztowna. Arcydzieła stoją przeważnie na półce z klasyką.

środa, 13 lutego 2013

Koncentrat szaleństwa w łyżce wody



Thomas M. Disch – Obóz koncentracji

Autor: Thomas M. Disch
Tytuł: Obóz koncentracji
Tytuł oryginalny: Camp concentration
Tłumaczenie: Dariusz Kopociński
Wydawnictwo: Solaris
Seria/Cykl wydawniczy: Rubieże
Data wydania: 2008 (przybliżona)
ISBN: 978-83-89951-85-4
Liczba stron: 193

Gatunek/Kategoria: fantastyka, Nowa Fala SF, science fiction, SF
Ocena: 6/10


Obóz koncentracji Thomasa M. Discha to jeden z najważniejszych tytułów nowofalowej SF, siłą rzeczy zaliczany więc i do klasyki całego gatunku. W wersji wydanej przez Solaris (sera Rubieże, 2008 rok) liczy sobie 193 strony czystego tekstu. Zatem (teoretycznie) czytelnik nie musi „obawiać się” (w tym znaczeniu, w jakim można obawiać się godzin straconych na lekturze sążnistego, ale badziewia, ewentualnie książki przereklamowanej) cegły, którą powoli się kruszy, formatu i objętości, przez które się brnie. Nie wyda też za wiele na pozycję tej grubości, w dodatku w miękkiej oprawie ze skrzydełkami (cena z okładki: 23,90).

Tych, którzy już się krzywią na takie podejście do książek, uprzedzam: liczykrupa, dusigrosz, „stawiacz na półce” nagle ze mnie nie wyszedł. Powszechnej fiskalizacji sztuki nie popieram i popierać nie będę, nie zamierzam też przekształcać recenzji w dysputę o rynku książki. Ale, ale. Jeżeli zachwalające opinie o książce zestawimy ze znaczną kondensacją treści – do rozmiarów na przykład właśnie takiej niewielkiej książeczki – to duża szansa, że czegoś zabraknie. Albo się okaże, że lektura jest „niepełna”, fabuła przyspieszona, wydyszana, przydałoby się coś dopisać, albo też – że wszystko się zmieściło, tylko niekoniecznie w ramach wielkiej literatury.

Pierwsze podejście do dzieła Discha okazało się fantastyczną klapą, piękną katastrofą, a lektura męczyła. Jednocześnie odniosłam wrażenie, że jest u Discha zbiór sensów, pytań, gra z czytelnikiem nie do odpuszczenia sobie, mimo kiepskiego odbioru książki na początku. Teraz, kiedy jakiś czas temu skończyłam czytanie, z pewnym zdziwieniem muszę przyznać, że problemem Obozu koncentracji są te same rzeczy, które złożyły się na oryginalność i świeżość powieści, wszystko to, co w niej wybitne.

Wartka akcja, wymęczona głębia


 
Sean Williams – Zmęczenie materiału

Autor: Sean Williams
Tytuł: Zmęczenie materiału
Tytuł oryginalny: Metal Fatigue 
 
Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska 
Wydawnictwo: MUZA SA
Data wydania: 2003
ISBN: 83-7319-233-6
Liczba stron: 431
Gatunek/Kategoria: cyberpunk, czarny kryminał, fantastyka, kryminał, political fiction, science fiction, SF
Ocena: 7/10
 



Z zasady sceptycznie podchodzę do książek, których blurb krzyczy do mnie, potencjalnego czytelnika, że zawieść się nie mogę i że palce lizać, bierz w ciemno, rzecz skończenie doskonałą jest i basta.

To by oznaczało, że sceptycznie podchodzę do większości książek. Poza starymi wydaniami dzieł nienowych, oprawionymi w szary papier, kryjący peerelowskie, siermiężne „wzory tapet”, nie ma dziś prawie pozycji bez rekomendacji na okładkach – a te są często i recenzją, i spojlerem jednocześnie. Co drugi autor to, według blurbu, „mistrz” kryminału, horroru czy science fiction albo romansu paranormalnego. Czy właśnie „jeden z najciekawszych autorów”, jak Williams.

Nie bez kozery pozwalam sobie na taką dygresję – w momencie sięgnięcia po Zmęczenie materiału nie miałam pojęcia ani o jego autorze, ani o recepcji książki przez znajomych czy recenzentów, którym ufam. Przecena książki aż uwłaczająca twórcy – z ponad trzydziestu złotych zrobiło się cztery dziewięćdziesiąt, pozycja z gatunku tych, co to w ogóle przemilczane i gdzieś zalegają w magazynach wydawnictw, okładka dość upiorna i ten blurb, sugerujący znakomitość. Podejrzana miszkulancja, doprawdy. Czego się spodziewać? Utworu na tyle trudnego, że aż nie nadającego się na rynek książki, czy też słabizny do sześcianu? Z tego wszystkiego pojawiła się swędząca sugestia czytelnika-zuchwalca, jaki we mnie często przesiaduje: „Za taką cenę grzech nie spróbować!”.

Spróbowałam, nie żałuję. Czy polecam?

poniedziałek, 11 lutego 2013

Rozległe terytorium, nieczytelna mapa, kiepski kartograf. Houellebecq (być może) nie w formie


  
Michel Houellebecq – Mapa i terytorium

Autor: Michel Houellebecq
Tytuł: Mapa i terytorium
Tytuł oryginalny: La carte et le territoire
Tłumaczenie: Beata Geppert
Wydawnictwo: W.A.B.
Seria/Cykl wydawniczy: Don Kichot i Sancho Pansa
Data wydania: październik 2011
ISBN: 978-83-7747-508-9

Liczba stron: 384
Gatunek/Kategoria: literatura współczesna, powieść obyczajowa, powieść psychologiczna

Ocena: 6/10


Są rozczarowania książkowe, które bolą bardziej od innych i aż wierzyć się nie chce, że nimi w ogóle są. Pierwsze objawy zawodu fałszuje niekiedy nieufność czytelnika do samego siebie. Może nie zrozumiałem, może książka mnie przerosła, może pisarskiej erudycji musiała ze wstydem ustąpić niewiedza i brak oczytania odbiorcy. Może, może… morze książek tak szerokie i głębokie, że przecież szkoda czasu na literaturę, która zaskakuje na minus. Z czasem symptomy Choroby Niespodzianki krystalizują się właśnie do tego uczucia; uczucia, że autor czytelnika okpił, a sam się od ambitnego pisania wykpił – odgrzewając i odświeżając kotlety. 

Powieść Mapa i terytorium Michela Houellebecqa zawiodła mnie bardzo.

Tu muszę przyznać z całą uczciwością recenzencką i osobistą: w chwili pisania tego tekstu znam, prócz pozycji ocenianej, jedynie fenomenalne Cząstki elementarne i szum okołotematyczny, wytworzony wkoło samego Houellebecqa (poniekąd z udziałem tego ostatniego). Nagrodzona „Goncourtami” Mapa i terytorium to drugie dzieło pisarza, które miałam w rękach.

Bazując jednak na tej fragmentarycznej wiedzy, potrafię jako tako poskładać sobie w pamięci obraz samego autora i jego twórczości. Z owego iskrzącego się sensacjami i plotkami szumu wyłania się twórca niepokorny, obrazoburczy, z niepoprawną politycznie niefrasobliwością mówiący o ważnych sprawach. Mizantrop, kapryśnik odwołujący spotkania bądź zapominający o nich. Zręczny aktor i mistrz autokreacji, osoba nietuzinkowa, Pisarz-Głos. Trudno taką ważką w prozie współczesnej figurę przeoczyć, jeszcze trudniej zignorować, wręcz grzech, a w niektórych środowiskach wstyd nie poznać. Jednak i największym wychodzi spod pióra średnia literatura. Jak broni się słynny Francuz w swojej Mapie…?

O lampce, kolorach, stopkach i innych prywatach


Znów sobie pogderam.

Należę do osób, dla których w pierwszej kolejności liczy się treść, nie okładka. Byłabym jednak skończoną hipokrytką, mówiąc, że formy wizualnej nie cenię w ogóle. I tak jak w przypadku książki, tak w kwestii bloga zdarza mi się pomarudzić na elementy oczka karmiące.

sobota, 9 lutego 2013

Człowiek człowiekowi zombie


 
Isaac Marion – Ciepłe ciała

Autor: Isaac Marion
Tytuł: Ciepłe ciała 
Tytuł oryginalny: Warm Bodies
Tłumaczenie: Martyna Plisenko 
Wydawnictwo: Replika
Data wydania: wrzesień 2011 
ISBN: 978-83-76741-34-5 
Liczba stron: 308 
Gatunek/kategoria: fantastyka, młodzieżowa, postapokalipsa, romans paranormalny, science fiction, sci-fi
Ocena: 6/10


Jak głosi powszechnie już znana sentencja, idealnie wpisująca się w miszmasz popkultury: Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie. Można ją interpretować wielorako, na przykład tak, że to nieumarli są sprawiedliwsi i bardziej ludzcy od nas. Albo jako stwierdzenie, że lepsza jest półśmierć, bo takiemu niezmarlakowi, krzyczącemu „Braaains!”, wystarczają do życia sycące mózgi, o pracę, szkołę, konto na fejsie martwić się nie musi. Niezależnie od interpretacji, jedno jest pewne: lubimy ich, oj, lubimy. Sympatia dla tych niezbyt świeżych i przyjemnych istot wydaje się nie mieć końca i wariantu, w którym jest niemożliwa i dziwaczna. Zombie może być nawet… bohaterem romansu, przynajmniej, jeśli tylko się całuje i ściska za rękę. Że jak? A tak, właśnie tak.

Noir


Tekst umieściłam jako posta w konkursie „O kolorach się nie dyskutuje” na LubimyCzytać.pl. Cóż, nie udało mi się zgarnąć nagrody, książki Ilony Felicjańskiej „Wszystkie odcienie czerni”, ale niespecjalnie żałuję porażki. Wybór jury jest dla mnie nieco... zaskakujący, natomiast o wzięciu udziału w rywalizacji i tak zadecydował wdzięczny temat, nie sama książka. Swoją impresję zatytułowałam prosto: Noir. Specjalnie dla Czytelników Lektury Specjalnej, oto i ona w niezmienionej formie.

* * *

wtorek, 5 lutego 2013

Czasoumilacz w taryfie standardowej

  
Andrzej Pilipiuk – Operacja Dzień Wskrzeszenia

Autor: Andrzej Pilipiuk
Tytuł: Operacja Dzień Wskrzeszenia
Tytuł oryginalny: -
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2012 (przybliżona) – wydanie nowe (okładka); kwiecień 2006 – pierwsze wydanie; 2010 – wydanie recenzowane
ISBN: 978-83-7574-749-2
Liczba stron: 496
Gatunek/Kategoria: fantastyka, historia alternatywna, political fiction, science fiction, sci-fi

Ocena: 5/10
 

Podróże w czasie najświeższym motywem w fantastyce nie są. Ba, należą wręcz do tych bardziej anachronicznych, obecnych już w pionierskich dziełach gatunku, z Wehikułem czasu Wellsa na czele. 

Popularność motywu to pierwszy krok do tego, by jego użycie we współczesnej książce spartaczyć. Drugim jest niedająca się do końca wyrugować naiwność – przemieszczanie się w czasie można próbować uzasadnić na wiele sposobów, jednak próg nieprawdopodobieństwa, na tle innych wątków i fabuł fantastycznych, jest tu bardzo wysoki. 

Wydana kilka lat temu Operacja Dzień Wskrzeszenia Andrzeja Pilipiuka odświeża przewałkowany temat. Tym razem majstrowanie w historii ma przynieść odrodzenie postapokaliptycznej Polsce. Polsce, która wskutek ataku terrorystycznego odpaliła swoje nieliczne atomówki, mieszając się w Trzecią Wojnę Światową. Skutki były do przewidzenia: opłakane. Odwrócić je próbują naukowcy z Instytutu Fizyki Doświadczalnej w Warszawie, wysyłając w przeszłość młodych zdolnych: agentów wyszkolonych do czasopodróży. Ponieważ w historii zawsze ktoś jest winien, a jedna decyzja uruchamia domino innych – należy odkopać i winnego, i decyzje, a swoje prywatne cele poświęcić dla służby.

Taka fabuła, mimo ewidentnej prostoty, mogłaby zafrapować, podana w odpowiedniej formie. Niestety, kilka poważnych braków sprawia, że książka nie porywa, choć czyta się ją dość szybko i bez większych mąk.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Misja Specjalna rozpoczęta!

No to się zadziało.

Być może powinnam próbę blogowania (drugą, pierwsza spaliła na panewce kawał czasu temu) rozpocząć wzniosłym aforyzmem (
Per aspera ad astra”) jakowąś ludową mądrością („Słowo się rzekło, kobyłka u płotu”) lub też cytatem z popkultury („No risk, no fun”). Być może. Nie wiem, jaka panuje w blogosferze tradycja czy moda, a nawet nieszczególnie chcę wiedzieć. Zapewne wszyscy startujący chcą sobie tym pierwszym, rozpoczynającym pisaninę sieciową postem dodać otuchy. Ale też i cyrografem, spisywanym z samym sobą – zaszpuntować chęć regularnego dodawania notek, utrwalić ją w zobowiązanie, którego później łatwo się nie „zaprą” (jak niegdyś papier, tak, rzec można, sieć przetrwa wszystko; przecież wujek Google nie śpi).

Tak też i ja się zobowiązuję. Zobowiązuję, a przy tym testuję – po moim dwakroć leworęcznym oswajaniu platformy Bloggera, może się okazać, że notka wyświetli się na gwałtem na oczach – w zestawie kolorów niemalże halucynogennych. Od czegoś jednak trzeba zacząć, jeżeli się chce. Słowo się rzekło.

Czym jest – czy raczej ma być – Lektura Specjalna? Co drugi tzw. „mól książkowy” prowadzi dziś bloga, a w tytule i adresie Lektura Specjalna też sugeruje zawartość okołoksiążkową. Chociaż od przybytku głowa nie boli, to brzytwa Ockhama nakazuje swoje. Na czym polegać miałaby owa „specjalność” witryny?