
Michel Faber – Szkarłatny płatek i biały
Autor: Michel Faber
Tytuł: Szkarłatny płatek i biały
Tytuł oryginalny: The Crimson Petal and the White
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo: W. A. B.
Seria/Cykl wydawniczy: Don Kichot i Sancho Pansa
Data wydania: 2006 (przybliżona)
ISBN: 83-7414-154-9
Liczba stron: 838 (numerowanych)/844 (całości)
Gatunek/Kategoria: literatura współczesna, powieść obyczajowa, romans, satyra obyczajowa
Ocena: 6/10
Wydawcy zamieszczają bzdety na okładkach... (efektowna pauza).
No i?
Przytoczonego
truizmu nie wypadałoby w zasadzie ani przytaczać, ani roztrząsać – to
rzecz tak wiadoma, że jej rozkładanie na czynniki pierwsze urągałoby
inteligencji i mojej, i czytelników recenzji. A jednak wyświechtana
mądrość „książkomoli” pasuje mi do Szkarłatnego…, jak do niewielu
innych dziełek.
Trudno bowiem oprzeć się ponad
ośmiusetstronicowej cegle, historii niezwykle obszernej i ponoć
wielkoformatowej, gdy zalewają nas jednowątkowe historie udające
powieść, sztucznie rozdmuchane do rozmiaru tomisk, koniecznie wydawane w
trylogiach i tetralogiach, do tego najczęściej z literatury czysto
gatunkowej, już z zasady okrojonej do jednego, dwóch tematów głównych.
Historia
Sugar, wyjątkowo bystrej prostytutki z dziewiętnastowiecznego Londynu,
reklamowana jest w blurbie jako brawurowe połączenie melodramatu,
powieści obyczajowej i satyry. Można się skusić. Jednak i połączenie
tego rodzaju, i brawura – musi budzić nieufność. Bo kto dziś sięga po
panoramę i nie tonie? Może kilku na kilkuset. Jak się okazało,
błogosławieni sceptycy, albowiem ich sceptycyzm rozczarowanie osłodzi.
Wątpliwości
budzi już samo wprowadzenie czytelnika w realia Londynu: brudnego i
niebezpiecznego, w niczym niepodobnego nostalgicznemu miastu z pocztówek
i kronik. Autor wykorzystuje dość rzadko spotykaną i ryzykowną narrację
drugoosobową. Posługuje się w tym celu postacią taniej dziwki, do końca
bezimiennej i mającej jedno podstawowe zadanie: zaprezentować
„klientowi” akcję powieści i jej tło. Niestety, ryzyko niezbyt się
opłaciło – zamiast uwypuklić nastrój grozy i przygnębienia mrocznym
pejzażem, obrana narracja sprzyja… odrealnieniu miejsc i wydarzeń.
Prostytutka
Fabera Kuby Rozpruwacza nie musi się obawiać – jest na to o czternaście
lat za wcześnie. Pisarz sygnalizuje w ten sposób: „Słuchaj, nie
podróżujesz w przeszłość, z a l e d w i e czytasz.”. Czynione co chwila
aluzje do współczesności i zagadywanie do czytelnika – wybijają z rytmu
opowiadanej historii. A szkoda, bo zanim autor zrezygnuje z tego pomysłu, zmusza do przebrnięcia przez całą pierwszą część.
Pytanie,
czy trzeba. Bo niejednokrotnie przyjdzie wymagającemu czytelnikowi
przepraszać się z Faberem, by książkę w ogóle skończyć.
Drobiazgowo
odwzorowane realia dziewiętnastowiecznej metropolii autor zaserwował
odbiorcy niczym gargantuiczną english breakfast. Gęste od szczegółów,
bardzo plastyczne opisy są niekiedy bardzo udane literacko, smakowite i
wciągające, w niektórych jednak momentach niebezpiecznie balansują na
granicy kiczu, rażąc zupełnie niepotrzebną dosłownością, złożoną z
fekaliów, spermy i wulgaryzmów. Tak, zdaję sobie sprawę, że Szkarłatny
płatek(…) opowiada o prostytutce. I to w stylu odbrązowienia epoki. Nie
jest to zatem grzeczna książeczka. Ale czy tak wiele straciłaby powieść
po odjęciu kolejnej już sceny zwierzęcej kopulacji, wycięciu kolejnej
plamy wymiocin i jednego nocnika więcej?
Ta pierwszorzędna
kwerenda, jakiej musiał się autor poświęcić, rozrysowując plan Londynu
sprzed dwóch wieków, studiując dawne karty dań i kształty damskich
spódnic – traci na znaczeniu wobec samego zdejmowania patyny z
przeszłości. Można odnieść bardzo mocne wrażenie, że to wywołanie
kontrowersji (w czasach, kiedy epatowanie brudem też się opatrzyło i
spowszedniało) – stało się pisarską idée fixe Fabera. Deszcz pozostawia
po sobie charki i smugi(…), podobne do monstrualnego wytrysku nasienia,
na jezdni zostaje parująca girlanda ekskrementów, Agnes, małżonka
głównego bohatera, ma usta przypominające maleńką, różową pochwę, Sugar
szepcze o cipce ociekającej sokami, itd. Podobne obrazki nawet nie tyle
zniesmaczają, co męczą. Zwyczajnie też trącą amatorszczyzną. Mają jednak
solidną zaletę: z pewnością przyciągną uwagę tych, którzy, czekając na
„momenty”, zdzierżą całe połacie słownej waty.
Wiele ze scen
„obyczajnych” zostało bowiem najzwyczajniej w świecie przegadanych.
Epicki rozmach, który olśniewa na początku, już w połowie powieści
siada; zręczna iluzja upadłego Londynu kontrastuje z marnym
prestidigitatorstwem. Wypełniacz wypycha tkaninę tak, że pękają szwy.
Faber smaży kolejne zdania, ale nie bardzo wiemy, po co.
Śmiała teza, lecz zupełnie do obrony. Wystarczy przyjrzeć się temu, co napędza akcję: perypetiom głównej bohaterki.
Pisarz
wyraźnie waha się między wyraźną słabością do Sugar, a literacką
koniecznością unikania marysójek. Usiłując nadać przygodom bohaterki
tempo, nie potrafi konsekwentnie rozwijać swojej ulubienicy.
Płomiennowłosa (a jakże) młoda prostytutka zna się jak nikt na swoim
fachu. To sprawia, że pomimo wątpliwej urody (wyposażył ją Faber nie
tylko w cud włosy, ale i w łuszczycę, płaski biust i nieforemne dłonie)
rządzi mężczyznami jak marionetkami (najwyraźniej panowie uwielbiają
panie z ichtiozą). Oczytana, zaznajomiona ze sztuką konwersacji, potrafi
także obcykać się z rachunkowością i prawem, jeśli będzie to konieczne.
Jest cyniczna i wyrachowana, ale równocześnie wyraźnie „oswajana” przez
twórcę: łagodzona ze strony na stronę, aż do nieprzekonującego
zakończenia*, usprawiedliwiania trudnym dzieciństwem czy „ocieplana”
uczuciem, jakie budzi w niej stopniowo córka Rackhamów. Jakby zdając
sobie sprawę z ewentualnej antypatii, którą Sugar może wzbudzić w
bardziej konserwatywnych czytelnikach, Faber konstruuje dla
protagonistki tło, złożone prawie wyłącznie z karykatur i ciemnych
typów.
Niejako cofnięta w rozwoju Agnes – jest ofiarą
podwójnej moralności swoich czasów w równym stopniu, co zaradna dziwka.
Do tego cierpi na poważną chorobę. A jednak trudno współczuć
niesympatycznej, infantylnej egoistce. Nic dziwnego – przecież nie za
„anielską” małżonką Rackhama podąża czytelnik, lecz za rudowłosą femme
fatale. Agnes ma ilustrować Fabera „prawdę” o kobietach: dzielą się one
na samodzielne i „wyzwolone” boginie rozkoszy oraz łatwowierne i
zakłamane cnotki-niewydymki. Te cnotliwe są głupie, pospolite, zawistne
(służba Rackhamów), ograniczone konwenansami, mimo pewnej inteligencji i
sprytu (lady Bridgelow). Te przedsiębiorcze – to prostytutki. Faber
tylko mimochodem wspomina o całej rzeszy kobiet i mężczyzn innych
profesji. Nie poświęca im wiele uwagi, a dzielnice nędzy obchodzi z
uwagą chłodnego badacza. Interesuje go fizjologia, trud i brud, ale
wyłącznie na poziomie sztafażu, a trochę też niezdrowej, perwersyjnej
ciekawości.
Najsympatyczniejszym charakterom w całej
historii, Henry’emu Rackhamowi i Emmeline Fox, autor dopisał rys
nieszkodliwych dziwaków: świątobliwego pierdoły i energicznej
emancypantki, marzącej o dzikim seksie, aż nadto łopatologicznie
wyrażającej przy tym feministyczny akcent całości książki. Chociaż wątek
tej niewątpliwie oryginalnej pary, jako jeden z niewielu, potraktowany
został z pewną dozą ciepła, a nawet czułości, trudno traktować go
inaczej niż chwilowy oddech od losów Sugar: świętej-przeklętej, którą
los „zmusił” do obrania „zawodu”. Dałoby się jej może kibicować (ciemne
charaktery bywają arcyciekawe), trudno to jednak robić przy
niewiarygodnym tle: poczernionym, by wybielić żywą ilustrację „radzenia
sobie w męskim świecie”. Wątki poboczne, mimo zespolenia z głównym
scenerią, pokrewieństwem bohaterów czy poszczególnymi sytuacjami –
sprawiają wrażenie dopisków. Nie mogą przecież przyćmiewać
nieprzeciętnej Sugar.
Poniekąd taką „czarną”
konstrukcję …Płatka… podyktowała Faberowi sama epoka: złoty wiek
mariażu pruderii z rozpasaniem. Ten sam dżentelmen, który hołdował
wizerunkowi anioła w domu, szukał demonicznej kobiety upadłej. William
Rackham jest tu tylko jednym z wielu przedstawicieli swojego gatunku:
mężczyzn słabych, rozpróżniaczonych, ulegających prymitywnym żądzom,
niebiorących odpowiedzialności za dom i rodzinę. Napiętnowanie
hipokryzji, zaściankowości, bezduszności wyższych klas epoki
wiktoriańskiej, a także ludzi w ogóle, niewątpliwie się Faberowi udało.
Nawet aż za bardzo; ostra satyra wymieszała się z pastiszem powieści
„wiktoriańskiej”. Gdyby pozostać przy swoistej pisarskiej zgrywie, grze
konwencją – można by uznać owo powodzenie za cel jedyny i ostateczny.
Tyle, że szło ponoć o coś więcej… Ale o co, skoro nawet w melodramacie …Płatek… nie trzyma tonacji (trudno relacje bohaterów nazwać
miłością)?
Po co ponad osiemset stron historii o k…ie i jej sponsorze?
Jaką
refleksją można by podsumować lekturę? Świat jest i był zły, brudny,
śmierdzący? Wszyscy ludzie to bestie? To przecież konkluzja, dorównująca
błyskotliwością „telewizja kłamie” albo „wydawcy zamieszczają bzdety na
okładkach”. Słusznie uznając, że rzeczywistość nie tonie w lukrze,
Faber chyba zapomniał, że równie przekłamane jest twierdzenie, jakoby
tonęła w łajnie.
Postmodernistyczny rys całości,
nowoczesny język, brutalna, ocierająca się o porno erotyka – razem z
brązem odłupują z pomnika dziewiętnastowiecznej prozy coś więcej:
właściwy jej ciężar, wymowę, problemowość, wreszcie zaś smak i klasę. Na
jątrzenie mieszczan jest za późno, wszystkich prowokacji już dokonano.
Kiedy pierwsi naturaliści wkroczyli do prozy, zastali mnóstwo leżących
odłogiem tematów. I podjęli je. Wielcy poprzednicy Fabera zabierali głos
w imieniu tych, którzy go nie mieli. Zdejmowali klapki z oczu
pięknisiom i damulkom, wyznaczali nowe standardy, ukazywali istotne
dramaty. Obnażali człowieka, żeby go jednak potem odziać – w
nowo powstałe pytania i sensy. Zasiane przez nich ziarno wzrosło, dzięki
czemu mamy dziś literaturę bezpardonowo wręcz szczerą, niepoprawną,
bolesną, tworzoną przez prawnuków.
Faber niczego nie
sieje i nie zbierze. Chociaż niewątpliwie utalentowany (jego warsztat
stoi na doskonałym poziomie, solidny research każe kłaniać się w pas),
stworzył powieścidło, maskujące tylko format wielkiej epiki. Szkarłatny
płatek i biały to ładny, cieszący oko przez tydzień kwiat cięty. Kiedy
opadną płatki, zostaje suchy badyl. Nic ciekawego, chyba że badyl
potraktować w znaczeniu mniej przyzwoitym… Nie sądzę jednak, byśmy byli – wobec
różnorodnej oferty czytelniczej (i erotycznej też) – aż tak zdesperowani.
*Kontynuacją historii jest „Jabłko”, co nie zmienia faktu, że zakończenie, według mnie, zostało źle skomponowane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz