czwartek, 22 sierpnia 2013

Płatki opadły, pozostał badyl



Michel Faber – Szkarłatny płatek i biały

Autor: Michel Faber
Tytuł: Szkarłatny płatek i biały
Tytuł oryginalny: The Crimson Petal and the White
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo: W. A. B.
Seria/Cykl wydawniczy: Don Kichot i Sancho Pansa
Data wydania: 2006 (przybliżona)
ISBN: 83-7414-154-9
Liczba stron: 838 (numerowanych)/844 (całości)
Gatunek/Kategoria: literatura współczesna, powieść obyczajowa, romans, satyra obyczajowa
Ocena: 6/10



Wydawcy zamieszczają bzdety na okładkach... (efektowna pauza).

No i?

Przytoczonego truizmu nie wypadałoby w zasadzie ani przytaczać, ani roztrząsać – to rzecz tak wiadoma, że jej rozkładanie na czynniki pierwsze urągałoby inteligencji i mojej, i czytelników recenzji. A jednak wyświechtana mądrość „książkomoli” pasuje mi do Szkarłatnego…, jak do niewielu innych dziełek.

Trudno bowiem oprzeć się ponad ośmiusetstronicowej cegle, historii niezwykle obszernej i ponoć wielkoformatowej, gdy zalewają nas jednowątkowe historie udające powieść, sztucznie rozdmuchane do rozmiaru tomisk, koniecznie wydawane w trylogiach i tetralogiach, do tego najczęściej z literatury czysto gatunkowej, już z zasady okrojonej do jednego, dwóch tematów głównych.

Historia Sugar, wyjątkowo bystrej prostytutki z dziewiętnastowiecznego Londynu, reklamowana jest w blurbie jako brawurowe połączenie melodramatu, powieści obyczajowej i satyry. Można się skusić. Jednak i połączenie tego rodzaju, i brawura – musi budzić nieufność. Bo kto dziś sięga po panoramę i nie tonie? Może kilku na kilkuset. Jak się okazało, błogosławieni sceptycy, albowiem ich sceptycyzm rozczarowanie osłodzi.

Wątpliwości budzi już samo wprowadzenie czytelnika w realia Londynu: brudnego i niebezpiecznego, w niczym niepodobnego nostalgicznemu miastu z pocztówek i kronik. Autor wykorzystuje dość rzadko spotykaną i ryzykowną narrację drugoosobową. Posługuje się w tym celu postacią taniej dziwki, do końca bezimiennej i mającej jedno podstawowe zadanie: zaprezentować „klientowi” akcję powieści i jej tło. Niestety, ryzyko niezbyt się opłaciło – zamiast uwypuklić nastrój grozy i przygnębienia mrocznym pejzażem, obrana narracja sprzyja… odrealnieniu miejsc i wydarzeń.

Prostytutka Fabera Kuby Rozpruwacza nie musi się obawiać – jest na to o czternaście lat za wcześnie. Pisarz sygnalizuje w ten sposób: „Słuchaj, nie podróżujesz w przeszłość, z a l e d w i e czytasz.”. Czynione co chwila aluzje do współczesności i zagadywanie do czytelnika – wybijają z rytmu opowiadanej historii. A szkoda, bo zanim autor zrezygnuje z tego pomysłu, zmusza do przebrnięcia przez całą pierwszą część.

Pytanie, czy trzeba. Bo niejednokrotnie przyjdzie wymagającemu czytelnikowi przepraszać się z Faberem, by książkę w ogóle skończyć.

Drobiazgowo odwzorowane realia dziewiętnastowiecznej metropolii autor zaserwował odbiorcy niczym gargantuiczną english breakfast. Gęste od szczegółów, bardzo plastyczne opisy są niekiedy bardzo udane literacko, smakowite i wciągające, w niektórych jednak momentach niebezpiecznie balansują na granicy kiczu, rażąc zupełnie niepotrzebną dosłownością, złożoną z fekaliów, spermy i wulgaryzmów. Tak, zdaję sobie sprawę, że Szkarłatny płatek(…) opowiada o prostytutce. I to w stylu odbrązowienia epoki. Nie jest to zatem grzeczna książeczka. Ale czy tak wiele straciłaby powieść po odjęciu kolejnej już sceny zwierzęcej kopulacji, wycięciu kolejnej plamy wymiocin i jednego nocnika więcej?

Ta pierwszorzędna kwerenda, jakiej musiał się autor poświęcić, rozrysowując plan Londynu sprzed dwóch wieków, studiując dawne karty dań i kształty damskich spódnic – traci na znaczeniu wobec samego zdejmowania patyny z przeszłości. Można odnieść bardzo mocne wrażenie, że to wywołanie kontrowersji (w czasach, kiedy epatowanie brudem też się opatrzyło i spowszedniało) – stało się pisarską idée fixe Fabera. Deszcz pozostawia po sobie charki i smugi(…), podobne do monstrualnego wytrysku nasienia, na jezdni zostaje parująca girlanda ekskrementów, Agnes, małżonka głównego bohatera, ma usta przypominające maleńką, różową pochwę, Sugar szepcze o cipce ociekającej sokami, itd. Podobne obrazki nawet nie tyle zniesmaczają, co męczą. Zwyczajnie też trącą amatorszczyzną. Mają jednak solidną zaletę: z pewnością przyciągną uwagę tych, którzy, czekając na „momenty”, zdzierżą całe połacie słownej waty.

Wiele ze scen „obyczajnych” zostało bowiem najzwyczajniej w świecie przegadanych. Epicki rozmach, który olśniewa na początku, już w połowie powieści siada; zręczna iluzja upadłego Londynu kontrastuje z marnym prestidigitatorstwem. Wypełniacz wypycha tkaninę tak, że pękają szwy. Faber smaży kolejne zdania, ale nie bardzo wiemy, po co.

Śmiała teza, lecz zupełnie do obrony. Wystarczy przyjrzeć się temu, co napędza akcję: perypetiom głównej bohaterki.

Pisarz wyraźnie waha się między wyraźną słabością do Sugar, a literacką koniecznością unikania marysójek. Usiłując nadać przygodom bohaterki tempo, nie potrafi konsekwentnie rozwijać swojej ulubienicy. Płomiennowłosa (a jakże) młoda prostytutka zna się jak nikt na swoim fachu. To sprawia, że pomimo wątpliwej urody (wyposażył ją Faber nie tylko w cud włosy, ale i w łuszczycę, płaski biust i nieforemne dłonie) rządzi mężczyznami jak marionetkami (najwyraźniej panowie uwielbiają panie z ichtiozą). Oczytana, zaznajomiona ze sztuką konwersacji, potrafi także obcykać się z rachunkowością i prawem, jeśli będzie to konieczne. Jest cyniczna i wyrachowana, ale równocześnie wyraźnie „oswajana” przez twórcę: łagodzona ze strony na stronę, aż do nieprzekonującego zakończenia*, usprawiedliwiania trudnym dzieciństwem czy „ocieplana” uczuciem, jakie budzi w niej stopniowo córka Rackhamów. Jakby zdając sobie sprawę z ewentualnej antypatii, którą Sugar może wzbudzić w bardziej konserwatywnych czytelnikach, Faber konstruuje dla protagonistki tło, złożone prawie wyłącznie z karykatur i ciemnych typów.

Niejako cofnięta w rozwoju Agnes – jest ofiarą podwójnej moralności swoich czasów w równym stopniu, co zaradna dziwka. Do tego cierpi na poważną chorobę. A jednak trudno współczuć niesympatycznej, infantylnej egoistce. Nic dziwnego – przecież nie za „anielską” małżonką Rackhama podąża czytelnik, lecz za rudowłosą femme fatale. Agnes ma ilustrować Fabera „prawdę” o kobietach: dzielą się one na samodzielne i „wyzwolone” boginie rozkoszy oraz łatwowierne i zakłamane cnotki-niewydymki. Te cnotliwe są głupie, pospolite, zawistne (służba Rackhamów), ograniczone konwenansami, mimo pewnej inteligencji i sprytu (lady Bridgelow). Te przedsiębiorcze – to prostytutki. Faber tylko mimochodem wspomina o całej rzeszy kobiet i mężczyzn innych profesji. Nie poświęca im wiele uwagi, a dzielnice nędzy obchodzi z uwagą chłodnego badacza. Interesuje go fizjologia, trud i brud, ale wyłącznie na poziomie sztafażu, a trochę też niezdrowej, perwersyjnej ciekawości.

Najsympatyczniejszym charakterom w całej historii, Henry’emu Rackhamowi i Emmeline Fox, autor dopisał rys nieszkodliwych dziwaków: świątobliwego pierdoły i energicznej emancypantki, marzącej o dzikim seksie, aż nadto łopatologicznie wyrażającej przy tym feministyczny akcent całości książki. Chociaż wątek tej niewątpliwie oryginalnej pary, jako jeden z niewielu, potraktowany został z pewną dozą ciepła, a nawet czułości, trudno traktować go inaczej niż chwilowy oddech od losów Sugar: świętej-przeklętej, którą los „zmusił” do obrania „zawodu”. Dałoby się jej może kibicować (ciemne charaktery bywają arcyciekawe), trudno to jednak robić przy niewiarygodnym tle: poczernionym, by wybielić żywą ilustrację „radzenia sobie w męskim świecie”. Wątki poboczne, mimo zespolenia z głównym scenerią, pokrewieństwem bohaterów czy poszczególnymi sytuacjami – sprawiają wrażenie dopisków. Nie mogą przecież przyćmiewać nieprzeciętnej Sugar.

Poniekąd taką „czarną” konstrukcję …Płatka… podyktowała Faberowi sama epoka: złoty wiek mariażu pruderii z rozpasaniem. Ten sam dżentelmen, który hołdował wizerunkowi anioła w domu, szukał demonicznej kobiety upadłej. William Rackham jest tu tylko jednym z wielu przedstawicieli swojego gatunku: mężczyzn słabych, rozpróżniaczonych, ulegających prymitywnym żądzom, niebiorących odpowiedzialności za dom i rodzinę. Napiętnowanie hipokryzji, zaściankowości, bezduszności wyższych klas epoki wiktoriańskiej, a także ludzi w ogóle, niewątpliwie się Faberowi udało. Nawet aż za bardzo; ostra satyra wymieszała się z pastiszem powieści „wiktoriańskiej”. Gdyby pozostać przy swoistej pisarskiej zgrywie, grze konwencją – można by uznać owo powodzenie za cel jedyny i ostateczny. Tyle, że szło ponoć o coś więcej… Ale o co, skoro nawet w melodramacie …Płatek… nie trzyma tonacji (trudno relacje bohaterów nazwać miłością)?

Po co ponad osiemset stron historii o k…ie i jej sponsorze?

Jaką refleksją można by podsumować lekturę? Świat jest i był zły, brudny, śmierdzący? Wszyscy ludzie to bestie? To przecież konkluzja, dorównująca błyskotliwością „telewizja kłamie” albo „wydawcy zamieszczają bzdety na okładkach”. Słusznie uznając, że rzeczywistość nie tonie w lukrze, Faber chyba zapomniał, że równie przekłamane jest twierdzenie, jakoby tonęła w łajnie.

Postmodernistyczny rys całości, nowoczesny język, brutalna, ocierająca się o porno erotyka – razem z brązem odłupują z pomnika dziewiętnastowiecznej prozy coś więcej: właściwy jej ciężar, wymowę, problemowość, wreszcie zaś smak i klasę. Na jątrzenie mieszczan jest za późno, wszystkich prowokacji już dokonano. Kiedy pierwsi naturaliści wkroczyli do prozy, zastali mnóstwo leżących odłogiem tematów. I podjęli je. Wielcy poprzednicy Fabera zabierali głos w imieniu tych, którzy go nie mieli. Zdejmowali klapki z oczu pięknisiom i damulkom, wyznaczali nowe standardy, ukazywali istotne dramaty. Obnażali człowieka, żeby go jednak potem odziać – w nowo powstałe pytania i sensy. Zasiane przez nich ziarno wzrosło, dzięki czemu mamy dziś literaturę bezpardonowo wręcz szczerą, niepoprawną, bolesną, tworzoną przez prawnuków.

Faber niczego nie sieje i nie zbierze. Chociaż niewątpliwie utalentowany (jego warsztat stoi na doskonałym poziomie, solidny research każe kłaniać się w pas), stworzył powieścidło, maskujące tylko format wielkiej epiki. Szkarłatny płatek i biały to ładny, cieszący oko przez tydzień kwiat cięty. Kiedy opadną płatki, zostaje suchy badyl. Nic ciekawego, chyba że badyl potraktować w znaczeniu mniej przyzwoitym… Nie sądzę jednak, byśmy byli – wobec różnorodnej oferty czytelniczej (i erotycznej też) – aż tak zdesperowani.

*Kontynuacją historii jest „Jabłko”, co nie zmienia faktu, że zakończenie, według mnie, zostało źle skomponowane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz