Felieton ukazał się również na Trzynastym Schronie, w ramach obchodów trzynastej rocznicy witryny
– Fajny film wczoraj widziałem…
– Daj linka!
– Eee, w kinie…
– To jak wrócisz do domu, znajdź na youtube i podrzuć mi linka, okej?
– …
– Daj linka!
– Eee, w kinie…
– To jak wrócisz do domu, znajdź na youtube i podrzuć mi linka, okej?
– …
Powyższy dialog jest fikcją literacką. Równocześnie zaś jest prawdą,
prawdziwą w 99,999%. Tak samo prawdziwą, jak inne fakty statystyczne, w
myśl których ileś procent ludzkości o godzinie dziesiątej rano je drugie
śniadanie w pracy, a o ósmej wieczorem ogląda w telewizji
wysokokaloryczny i trujący program z pasma największej oglądalności,
czyli tak zwaną serialową mordoklejkę lub inny łatwo strawny cukierek
dla duszy.
Mógłby być ilustracją nie tylko rozmowy dwóch uczniów lub studentów – po zajęciach, wracających tramwajem, w knajpie, na wakacjach czy podrywie w parku na Zdrowiu, znudzonych, zblazowanych i hołdujących „zgniłej popkulturze”, ku rozpaczy tych, którzy luźnych tramwajowych gadek już nie dopuszczają do zestawu zachowań intelektualisty (tych z ogonkiem u „ę”).
Pasuje do każdego z każdych i idealnie ilustruje zachowanie – chorobę? – pewnego pokolenia. Pokolenia połączonego nie zgodnością cyfr w dacie urodzenia, a obejmującego nas wszystkich – z wyjątkami tak nielicznymi jak żyjące skamieliny.
Pokolenia połączonego w ogóle, nie w szczególe, bo właśnie o owo łączenie, spojenie, sznurek chodzi. Pokolenia zalinkowanego.
Mógłby być ilustracją nie tylko rozmowy dwóch uczniów lub studentów – po zajęciach, wracających tramwajem, w knajpie, na wakacjach czy podrywie w parku na Zdrowiu, znudzonych, zblazowanych i hołdujących „zgniłej popkulturze”, ku rozpaczy tych, którzy luźnych tramwajowych gadek już nie dopuszczają do zestawu zachowań intelektualisty (tych z ogonkiem u „ę”).
Pasuje do każdego z każdych i idealnie ilustruje zachowanie – chorobę? – pewnego pokolenia. Pokolenia połączonego nie zgodnością cyfr w dacie urodzenia, a obejmującego nas wszystkich – z wyjątkami tak nielicznymi jak żyjące skamieliny.
Pokolenia połączonego w ogóle, nie w szczególe, bo właśnie o owo łączenie, spojenie, sznurek chodzi. Pokolenia zalinkowanego.
Dyndającego na sznurku, być może szubienicznym, jeśli chodzi o skutki dla samorozwoju.
Zalinkowanego czy też podlinkowanego, i wcale nie chodzi tu o fejsbuka,
którego niecne macki jeszcze mnie nie dosięgły. Chodzi o jako taki link i
jego macki. Mechanizm rządzący współczesnym światem.
Że co?
Mały eksperyment zatem:
Fajny film wczoraj widziałem... zamieńmy na:
Fajny filmik wczoraj widziałem...
albo: Fajny kawałek słyszałem wczoraj...
czy: Fajny artykuł wczoraj przeczytałem...
albo: Fajny kawałek słyszałem wczoraj...
czy: Fajny artykuł wczoraj przeczytałem...
Oczywiście, wczoraj też można zamienić, a nawet lepiej byłoby zastąpić dzisiaj czy też przed chwilą, bo skrót i instant to pojęcia zalinkowanym pasujące jak dobrze skrojony garnitur, koszula i krawat na raz.
Jeżeli Daj linka! umieszczę jako drugą linijkę dialogu, reakcję na pretekst do tak nawiązanej rozmowy, wiele się nie zmieni. Nie zmieni się też dużo, kiedy fajny podmienię na dobry, ciekawy, interesujący, niezły, głupi, bombastyczny, okropny, lipny, gówniany czy propagandowy.
Jeżeli Daj linka! umieszczę jako drugą linijkę dialogu, reakcję na pretekst do tak nawiązanej rozmowy, wiele się nie zmieni. Nie zmieni się też dużo, kiedy fajny podmienię na dobry, ciekawy, interesujący, niezły, głupi, bombastyczny, okropny, lipny, gówniany czy propagandowy.
Nic się nie zmieni, bo wbrew pozorom, ani rzeczony wyżej film (zostańmy
już przy ruchomych obrazach jako przykładach), ani jego fajność szeroko
pojęta czy brak tejże – nie są istotne!
Istotny jest nośnik, medium, rozumiane nie jako pozycja docelowa (źródło linka), lecz sam sznurek, czyli sposób transmisji.
Powyższa ilustracja jest, oczywiście, przejaskrawiona celowo (chociaż nadal twierdzę, jak na początku, że potencjalnie albo już się zdarzyła, albo zdarzy, i to w milionach przypadków).
Istotny jest nośnik, medium, rozumiane nie jako pozycja docelowa (źródło linka), lecz sam sznurek, czyli sposób transmisji.
Powyższa ilustracja jest, oczywiście, przejaskrawiona celowo (chociaż nadal twierdzę, jak na początku, że potencjalnie albo już się zdarzyła, albo zdarzy, i to w milionach przypadków).
Obiekt, od którego zaczyna się cała rozmowa, nie jest już podmiotem,
lecz przedmiotem tej samej dyskusji. Treść i jej podstawowe aspekty, jak
źródło, autor, waga – czyli odkrywczość, doniosłość, oryginalność
materiału – nie mają znaczenia. Ważny jest link. Kolega pierwszy, nasz
hipotetyczny student, uczeń, rolnik lub wypoczywający na działce tatuś
(obowiązkowo z kosiarką do trawy, tłustym grillem i „Karoool, posmaruj
mi pleeecyyy!”), nie zostaje zapytany, poproszony o podanie autora,
źródła materiału, scenerii czy okoliczności zobaczenia, zasłyszenia,
przeczytania. Podobnie zresztą, jeśli sam coś prezentuje: Coś ci pokażę! oznacza w tym wypadku Coś ci wrzucę!. Na fejsa, na komunikator, na pocztę. Zalinkuję.
Ktoś zapyta, co w tym złego, przecież pod linkiem są już wystarczające
informacje. Jest autor tekstu, jest obsada filmu. Wygodniej, szybciej,
bez zapychania i głowy, i miejsca na komputerze zbędnymi danymi, które
można zmieścić i mieć do nich wgląd w jednym miejscu.
I rzeczywiście, jeśli pominiemy psioczenie i zrzędzenie na net sam w sobie jako zabawkę szatana, to każde przypisanie samej aktywności linkowania czegoś z gruntu złego i paskudnego musi mijać się z celem; brak bowiem na nie argumentów.
Źle zaczyna się robić przy proporcjach.
Link oznacza coś natychmiastowego. Link jest stimpakiem z gry Fallout. Tu, teraz i bezboleśnie. Bezboleśnie, czyli bez wysiłku.
Nie zawsze prowadzi do informacji sprawdzonej. Do informacji istotnej.
Często sama treść, do której nas kieruje, jest już okrojona i
przemielona, pochodzi z drugiej, trzeciej i czwartej ręki, ubrudzonej
lepką wodą po kisielu.
W link się po prostu klika. Nierzadko bezmyślnie, nie bacząc na to, że klikaniem ściąga się wirusa, program szpiegujący, niesmaczny filmik psujący przyjemność śniadania, wątpliwej jakości żart, który może podejrzeć szef, matka lub dziewczyna, ktoś, kto zerka nam przez ramię (są sytuacje, w których zerkanie ma się dobrze, np. w pracy lub szkole). Link jest ważny o tyle, o ile faktycznie istnieje i możemy go otrzymać. Bo przecież kolega numer dwa nie pyta o tytuł filmu czy artystkę wykonującą przebój, z zamiarem wyszukania stosownych danych samodzielnie.
W link się po prostu klika. Nierzadko bezmyślnie, nie bacząc na to, że klikaniem ściąga się wirusa, program szpiegujący, niesmaczny filmik psujący przyjemność śniadania, wątpliwej jakości żart, który może podejrzeć szef, matka lub dziewczyna, ktoś, kto zerka nam przez ramię (są sytuacje, w których zerkanie ma się dobrze, np. w pracy lub szkole). Link jest ważny o tyle, o ile faktycznie istnieje i możemy go otrzymać. Bo przecież kolega numer dwa nie pyta o tytuł filmu czy artystkę wykonującą przebój, z zamiarem wyszukania stosownych danych samodzielnie.
Coraz częściej treść, którą trzeba wyszukać, niepodlinkowana – nie
istnieje w medialnym eterze. Medialnym, czyli internetowym, bo dziś,
myśląc net, myślimy media w ogóle.
Wiele razy spotykam się z sytuacją, gdzie luksusem, będącym poza zasięgiem (rzekomo?) zmęczonych i zagonionych znajomych – jest podanie, na przykład, imienia i nazwiska dziennikarza, który spłodził interesujący tekst, nazwy strony, która jest jasna i czytelna, można jej adres wpisać w przeglądarkę i dotrzeć do zawartości witryny. Dopóki nie pojawi się magiczne słowo link, a później, równie zrytualizowany, mechanizm zanotowania sobie owego linka lub przeklejenia go – moja chęć podzielenia się czymś ciekawym, zachwyt lub oburzenie pewnymi treściami – rozbijają się o niewidoczny mur.
Wiele razy spotykam się z sytuacją, gdzie luksusem, będącym poza zasięgiem (rzekomo?) zmęczonych i zagonionych znajomych – jest podanie, na przykład, imienia i nazwiska dziennikarza, który spłodził interesujący tekst, nazwy strony, która jest jasna i czytelna, można jej adres wpisać w przeglądarkę i dotrzeć do zawartości witryny. Dopóki nie pojawi się magiczne słowo link, a później, równie zrytualizowany, mechanizm zanotowania sobie owego linka lub przeklejenia go – moja chęć podzielenia się czymś ciekawym, zachwyt lub oburzenie pewnymi treściami – rozbijają się o niewidoczny mur.
Bywa i odwrotna kolejność – to ja się obwarowuję, kiedy zamiast zwykłego
„Cześć” czy choćby emotki, dostaję linka na dzień dobry w okienku
rozmowy na komunikatorze. Ciąg cyfr i liter nie wyjaśnia mi, w jakim
celu znajomy wyświetlił mi go w wirtualnej rozmowie. To jest
niepotrzebne, ja mam po prostu kliknąć, jeżeli tego nie zrobię, popełnię
towarzyskie faux pas.
Oczywiście, klikanie i linkowanie znacznie ułatwiają nawigację, szybkość
i wygodę docierania do treści, które bez tego mogłyby się zgubić.
Bandery, butony, kanał RSS – to wszystko są już podstawowe elementy
strony www. Coraz częściej jednak linkowanie staje się aktywnością samą w
sobie; zastępuje i rozmowę (ripostą jest dziś głupawy mem, który
zamiast za nieporadność towarzyską, uchodzi za elokwentny – bez słów! – i
zabawny sposób torpedowania adwersarza), środki przeciw nudzie
(linkując wzajemnie, można spędzić na czacie całe godziny), i, last but
not least – samodzielne myślenie. Świadomość zogniskowana jest wokół
ciągu prostych aktywności: kliknij-zaabsorbuj na moment-wyrzuć (pozostaw zamiast wyrzuć
działa znacznie rzadziej). Szukanie, zgłębianie, odsiewanie treści –
nie istnieją. Konteksty nie istnieją również – bo kontekst odkrywa się
będąc poszukiwaczem, a nie prostym zjadaczem treści. Dochodzi do tego
niecierpliwienie się i rozdrażnienie, wynikające z braku
natychmiastowego zaspokojenia potrzeby dowiedzenia się – linki nie uczą
czekania, przyzwyczajają do tego, że cierpliwe, często wolniejsze, ale
dokładniejsze szukanie informacji – jest czymś nienormalnym. Można wręcz
uznać wyczerpujące, prawie kompulsywne linkowanie za rodzaj
internetowego zappingu.
Linkowane treści po jakimś czasie odklejają się nie tylko od kontekstu
ich powstania i udostępnienia, ale także i od twórcy, i od adresata.
Wędrują po sieci, nie należąc do niczego i nikogo, a zarazem będąc
własnością wspólną. A co się, zwłaszcza w Polsce, robi z własnością
wspólną, w myśl „nie moje, to obsikam” – to sobie można łatwo wyobrazić.
Wszystko, co wyżej, to oczywiście wielki dzwon, w sytuacji, kiedy
wystarczyłby ręczny dzwonek, nie przeczę. Czasami jednak krzykiem lepiej
brzmi to, co można by przekazać szeptem, z lekkim trąceniem kolegi w
bok. Bo namiętne linkowanie jest równie podstępne i tak samo może
ogłupić (a czasami spowodować realne szkody, choćby zasypanie komputera
internetowym śmieciem), co reszta bezproduktywnych aktywności,
praktykowanych przez wszystkich (robi to i uczeń, i profesor) w myśl „a
sobie sieć odpalę”. A sobie jednego burgera zjem, no dobrze, dwa… Trzy
też nie zaszkodzą, itepe, itede…
Wielki dzwon, bo oczekiwanie wyłącznie na linki prowadzi do swoistej
bezradności w świecie informacji. Do takiej samej bezradności może
prowadzić z pozoru niewinne żucie gumy dla oczu, jakim jest oglądanie
telewizji bez umiaru. Dla wielu osób uzyskanie czegoś od ręki staje się –
częściej niż uzyskaniem czegoś w ogóle – lekiem na całe zło, również
internetową nerwicę, bez znaczenia, co się uzyskuje – czy wygłupy
nagrane komórką, czy rzetelny artykuł prasowy. Bo przecież kliknięcie
nic nie kosztuje. Tylko czasu ciągle brak…
Felieton, oczywiście, można podlinkować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz