niedziela, 14 kwietnia 2013

Mała wielka literatura


 
Joseph Conrad – Tajfun i inne opowiadania*

Autor: Joseph Conrad
Tytuł: Tajfun i inne opowiadania
Tytuł oryginalny: Typhoon and other stories
Tłumaczenie: Halina Carroll Najder & Alina Zagórska
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wydania: 1973
ISBN:
Liczba stron: 294
Gatunek/Kategoria: klasyka, nowela, marynistyka literacka
Ocena: 10/10


„Było to coś tak przerażającego i gwałtownego, jak nagłe roztrzaskanie butli z gniewem”** 

Tajfun był.

Taki malutki, domowy tajfun w filiżance kawy, w głowie, sercu, popędzanym kofeiną, żeby nie stracić czasu na drzemkę, w bebechach, po całości. Tajfun zaciszny i kameralny. Jeśli akurat o gniew chodzi – to chyba tylko na samą siebie, za przegapienie, za spóźnienie przy lekturze recenzowanej pozycji. Za głupią i nieuzasadnioną nieufność do niej kiedyś żywioną. Czasem tak jest, że kiedy się o czym mówi z zadęciem, z namaszczeniem – przekora w ten sposób rekomendowaną rzecz odrzuca. Wówczas, mimo czucia pisma nosem (Conrad, klasyka, uznanie, lata temu, rozgłos, znaczy – musi być dobre), brak często cierpliwości i przytomności umysłu na książki, które są właśnie tak dobre, że nie da się ich wciągnąć nosem, jak zdrową dawkę lekturowych prochów, a potem z czystym sumieniem iść spać. One wymagają swojego czasu, swojego tempa, pokory dla siebie i dojrzałości czytelnika. Nie da się ich odhaczyć, odfajkować.

To było moje drugie podejście do zbiorku w całości. Wcześniej bywało tak, że jedna nowela wpadała do kalendarza czytelniczego parę razy, inna wcale – i chyba tylko skutkiem „pecha” (losowania na chybił-trafił) tak się działo, bo nie ustępują nawzajem jedna drugiej. To raczej ja-czytelnik, niczym miotający się w tajfunie Nan-Shan, walczyłam z literaturą małą i średnią, tracąc czas, kiedy pod ręką była wielka. Chociaż mała rozmiarami.

Mam słabość do nowel. Mam słabość do opowiadań. Lubię krótką formę rozbełtującą bebechy. I jakby na przekór, lubię też te wszelkie soczyste dłużyzny, gęste opisy, piętrowe zdania i obfite charakterystyki. Czyli, de facto, pozornie przeczę własnym gustom. Bo jak połączyć wnikliwość, precyzję, rozmach, epickość, refleksję, typowe dla powieści – z czymś tak błyskawicznym jak opowiadanie?

Oczywiście, można, da się, tylko umieć trzeba. Zazwyczaj wszelkie skracanie, ograniczanie się pisarza, niesie ryzyko, że wyjdzie instant, ersatz, nie forma pełnowartościowa. To ryzyko, jeśli już podjęte, usprawiedliwia moją sklerozę względem opowiadań małych i średnich w jakości: nie pomnę dziś, co w nich kiedyś wyczytałam. Jednak Tajfun, Amy Foster, Falk i Jutro powinny, sądzę, wytrzymać wszelkie sztormy ciemnych wód pamięci. Są to bowiem idealne przykłady małej wielkiej literatury. Szalejący morski żywioł można odczuć na własnej skórze: huk przewalających się bałwanów, ryk wichury, trzask połamanych części Nan-Shanu, miażdżącą siłę fal – te wszystkie rzeczy są namacalne, prawdziwe, oddane z wiernością, na jaką stać chyba tylko autora-marynarza. W brązowe, uległe oczy Amy można po prostu spojrzeć. Falka, potężnego, szaleńczo zakochanego draba, chodzącej manifestacji witalizmu i pieśni życia – nie można nie rozpoznać po latach. Kapitan Hagberd czy Schomberg to figury tak charakterystyczne, że nie sposób nie zżymać się na niektóre ich dziwactwa i wady, ale też i nie współczuć. Bo też wszyscy bohaterowie nowelek są pełnokrwiści i wielobarwni. Conrad, wnikliwy obserwator, podróżnik, wytrawny malarz ludzkich uczuć, oddał postaci z ich przywarami, dziwactwami i uprzedzeniami. Ze staranną, małomiasteczkową zapobiegliwością, drobnymi interesami właściciela hotelu czy córki-opiekunki ociemniałego despoty. Udały mu się szkice, które są jednocześnie pełnoprawnymi rysunkami, a nie tylko bazą pod malunek. Są to realistyczne i symboliczne zarazem, wyśmienite portrety zwykłych ludzi. Realistyczne, bo drobiazgowo oddają charakter tej czy innej osoby. Symboliczne – bo za ich pomocą Conrad nienachalnie, bez moralizatorstwa – mówi o konfliktach wartości, które dotyczą (i wartości, i konflikty) tak bohatera, jak życiowego zera. Nawet zresztą będąc „zerem” – człowiekiem raczej pospolitym, można stać się bohaterem na morzu.

Morze, niejako dodatkowy bohater wszystkich czterech nowel (w pełnej krasie przedstawione, oczywiście, w tytułowym Tajfunie) to już pieczołowicie i wspaniale namalowany pejzaż. Pejzaż w ruchu, mający wiele odsłon: groźny, daleki, bliski, nostalgiczny. Morze, ocean, woda – przedstawiają chwiejną wykładnię losu ludzkiego i jego ostateczny sprawdzian. Romantyczne porównania, symboliczne odniesienia i śmiałe, szybkim pociągnięciem pędzla („pióra”, wypadałoby napisać) nanoszone impresje – pisarz połączył z naturalistycznym odwzorowaniem miejsc akcji. Połączenie to nader udane; bez przeładowania szczegółami, a jednak zrobione tak, że łatwo sobie wyobrazić całą scenografię, nawet jeśli nigdy było się na okręcie; ba, nawet jeśli nigdy nie widziało się planu, „topografii” statku. Hałaśliwy port czy sielskie Colebrook – stają się nagle bliskie i znajome.

Z takiej jakości, z tak wspaniałych krajobrazów literackich wyłania się jeden wniosek: grzech nie przeczytać. Nie poświęcić tych paru godzin i paru herbat właśnie stronicom Tajfunu…. Komukolwiek literatura marynistyczna kojarzyła się dotąd z szufladką „Płyną, płyną, dopłynąć nie mogą” albo „Nudne, niezrozumiałe problemy morskich wilków” – powinien zacząć od tej właśnie książeczki. Warunkiem jest, by dać się porwać fali. Zazwyczaj odradzam, żeby w odbiorze kultury płynąć z prądem, bez zastanowienia. Teraz, wręcz przeciwnie, zachęcam: Popłyńcie z prądem. Prądem już może niemodnym, zapomnianym, jak i półka z klasyką jako taką – ale wciąż śmiałym i niepokornym. Ruszajcie, a kiedy spotkacie w porcie czy na wodach Dianę z Bremy – pozdrówcie ją.

*Z braku okładki: Zdjęcie autora (źródło: Wikimedia Commons)
**Cytat z książki w przekładzie Haliny Carroll-Najder

Recedycja: Recenzja pierwotnie opublikowana jako opinia na portalu LubimyCzytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz