Sean Williams – Zmęczenie materiału
Autor: Sean Williams
Tytuł: Zmęczenie materiału
Tytuł oryginalny: Metal Fatigue
Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska
Wydawnictwo: MUZA SA
Data wydania: 2003
ISBN: 83-7319-233-6
Liczba stron: 431
Gatunek/Kategoria: cyberpunk, czarny kryminał, fantastyka, kryminał, political fiction, science fiction, SF
Ocena: 7/10
Z zasady sceptycznie podchodzę do książek, których blurb krzyczy do mnie, potencjalnego czytelnika, że zawieść się nie mogę i że palce lizać, bierz w ciemno, rzecz skończenie doskonałą jest i basta.
To by oznaczało, że sceptycznie podchodzę do większości książek. Poza starymi wydaniami dzieł nienowych, oprawionymi w szary papier, kryjący peerelowskie, siermiężne „wzory tapet”, nie ma dziś prawie pozycji bez rekomendacji na okładkach – a te są często i recenzją, i spojlerem jednocześnie. Co drugi autor to, według blurbu, „mistrz” kryminału, horroru czy science fiction albo romansu paranormalnego. Czy właśnie „jeden z najciekawszych autorów”, jak Williams.
Nie bez kozery pozwalam sobie na
taką dygresję – w momencie sięgnięcia po Zmęczenie materiału nie miałam pojęcia
ani o jego autorze, ani o recepcji książki przez znajomych czy recenzentów,
którym ufam. Przecena książki aż uwłaczająca twórcy – z ponad trzydziestu
złotych zrobiło się cztery dziewięćdziesiąt, pozycja z gatunku tych, co to w
ogóle przemilczane i gdzieś zalegają w magazynach wydawnictw, okładka dość
upiorna i ten blurb, sugerujący znakomitość. Podejrzana miszkulancja, doprawdy.
Czego się spodziewać? Utworu na tyle trudnego, że aż nie nadającego się na
rynek książki, czy też słabizny do sześcianu? Z tego wszystkiego pojawiła się
swędząca sugestia czytelnika-zuchwalca, jaki we mnie często przesiaduje: „Za
taką cenę grzech nie spróbować!”.
Podstawowy problem mam z
dziełkiem Williamsa taki, że połknęłam je prawie w całości, śledząc akcję
cięgiem do ostatniej strony przez może… dwa? trzy dni? Niech będzie cztery lub
pięć. Akcja powieści też rozgrywa się w ciągu niespełna tygodnia, więc od tej
strony całkiem się dopasowaliśmy: ja z tempem czytelniczym, książka z tempem
akcji. Bo akcja toczy się naprawdę wartko. Tak wartko, że jej nie pamiętam. No
i konfuzja.
Konfuzja, gdyż lektura należy
niewątpliwie do czytadeł (świetnych), a jednocześnie jej autor wysilił się na
tak zwaną „myśl głębszą” (płytszą). I sądząc książkę w obydwu kategoriach,
prozy niewątpliwie lekkiej i prozy, jak to się mawia, z przesłaniem (a tę lubię
szczególnie i jest ze mnie taki „fantastyczny smutas”, martwiący się o
ludzkość) – mogłabym wskazać zalety i wady, zamieniające się miejscami.
Wszelkie mariaże, trójkąty i
romanse międzygatunkowe mają to do siebie, że kochankowie w nich nie zawsze
zgodnie współżyją. Tutaj mamy klimaty kryminału noir, szczyptę, dosłownie
szczyptę postapokalipsy (i jest to najsłabsze ogniwo, o czym dalej), dozę
cyberpunku, całe spektrum politycznych intryg i niuansów oraz problemy i
napięcie rodem z powieści szpiegowskiej. Wszystko podane w sensacyjnym tonie, z
pretensjami do uniwersalizmu treści.
Najpierw była Wojna – światowy
kryzys doprowadził, ujmując rzecz w telegraficznym skrócie, do latania nad kulą
ziemską atomówek, globalnego konfliktu i śmierci mnóstwa osób. Potem zaczął się
kilkuletni Rozpad, proces systematycznego demontażu struktur społecznych i
państwowych, który w USA przyczynił się do faktycznego rozpadu Stanów
Zjednoczonych na izolowane, chaotyczne skupiska ludności. Biomodyfikowani
żołnierze przynieśli zagładę rzeszy cywilów. Okrucieństwo cyborgów było jedną z
przyczyn, dla których w Kennedy Polis zakazano biomodyfikacji. A jednak, jak to
bywa z zakazami, niektórzy je omijają, przyczyniając się do kłopotów…
Akapity poświęcone streszczeniu
przeszłości sprawiają wrażenie encyklopedycznych notek, dodanych jedynie dla
porządku, aby odwalić, brzydko mówiąc, sprawę tła. Lepiej jednak, że pojawiają
się w ten sposób, ot, doczepione tam czy tu, w którymś rozdziale, niż jako
wielkie opisy literackiej scenografii, wstawiane na samym początku (co,
nawiasem mówiąc, jest jednym z siedmiu grzechów głównych debiutantów).
Apokaliptyczne Boom! ma znaczenie
mniejsze niż post-problemy Kennedy Polis: miasta które przetrwało burzę dzięki
samowystarczalności i eksperymentalnemu status quo, opartemu o samoodzysk.
Sytuacja aktualna jest nakreślona dokładnie tak, jak trzeba; oszczędnie i
klarownie. Pasuje do szybko zmieniających się wydarzeń.
Akcja gna; nawet tam, gdzie
bohaterowie tylko rozmawiają, nie zwalnia ani na chwilę. Śledztwo Phila Roadsa
nabiera rumieńców, kiedy pojawiają się nie tylko nowe poszlaki i hipotezy, ale
i antagoniści po tej samej (zdawałoby się) stronie barykady. Związki między
dwoma problemami trapiącymi śledczych: zabójstwami i kradzieżą informacji,
przeczuwane od początku, wcale nie robią się jaśniejsze. W rozdziałach
zatytułowanych jako Interludia, autor
prowadzi równoczesny wątek Catiego – człowieka przyszłości, zabójcy idealnego,
który również ma swoją misję, swoje perypetie i tajemnice – powiązane
oczywiście z resztą fabuły. Galopującej fabule zdecydowanie sprzyja oznaczanie
rozdziałów wskazówkami zegara; przy przerzucaniu stron można ogryźć palce do
kości, zastanawiając się do czego doprowadzi detektywa własna dociekliwość i
zawziętość. Wszystkie rozdziały zaś podzielone są między dwie części książki, o
jakże wymownych tytułach: Nie kradnij
i Nie zabijaj. Splątanej, choć
zarazem jasno nakreślonej (nie ma w niej bowiem mnożenia bytów ponad miarę),
spójnej intrydze towarzyszy nastrojowa atmosfera czarnego kryminału.
Suspens jest, śmierdząca polityka
także, jest wymykający się winowajca i detektyw z wąsem. Dodatkowo, autor z
wprawą nakreśla tło, potrzebne do napadu czy pościgu; plastyczne, techniczne
opisy pozwalają dość szybko odnaleźć się na moście, w windzie, na ulicy,
wszędzie tam, gdzie dzieje się akcja. Widać kto, skąd i do kogo strzela,
bohaterowie biegają, sapią z wysiłku, skaczą przez stopnie i wędrują mrocznymi
korytarzami – i wszystko to możemy sobie natychmiast wyobrazić, cyt, zamykamy
oczy i jesteśmy na miejscu, dokonujemy czytelniczej wizji lokalnej. Brak przy
tym przeładowania i zbędnych szczegółów, wszystko jest w ilości, w jakiej być
powinno i na swoim miejscu. Williams nie jest kolorystą opisu. Za to gdyby
wziąć Zmęczenie... na warsztat
filmowców – suche, ale informacyjnie wyczerpujące opisy wypadłyby nadzwyczaj
dobrze jako szybko montowane sceny i bijatyki sensacyjnego kina.
I tutaj można skończyć wyliczanie
walorów książki sensacyjnej, niewątpliwie udanej. Kryminału i męskiej, solidnej
lektury, pasującej zwłaszcza na pochmurne, jesienne dni – dobre na trupa w tle.
Bo jeśli spojrzeć na powieść jak na lekturę „problemową” – zapał i zachwyt znikają.
Po wyjściu z seansu pamiętałoby się chyba więcej, niż po lekturze.
Bohaterowie to właściwie parę
fizycznych atrybutów plus kilka cech psychiki. Postaci też są filmowe; Humphrey
Bogart nie musiałby wiele mówić w filmie Williamsa, a i tak powaliłby na
kolana, podobnie jak Eastwood ze stalowym spojrzeniem czy Willis z mocarną
szczęką. Wąs, płaszcz, kapelusz, reszta zawartości to twarz i gra aktora. Tylko
tyle, czy aż tyle? Zależy na kogo patrzymy; twardziela z filmu, czy postać
literacką. Z tą ostatnią trudno się zżyć, jeśli nie przyciąga uwagi. Roadsowi
kibicujemy bardziej dlatego, że chcemy razem z nim dojść do sedna zawikłanych
spraw, niż z uwagi na sam charakter, pożyczony od starych wyjadaczy (jak
Marlowe), przekalkowany, epigoński. Jego wysiłki blakną w ileś dni po
przeczytaniu książki. Roads, wspólnicy detektywa, czarne charaktery – nie
zapisują się w pamięci. Większą sympatią mogą cieszyć się Katiya, pochmurna
kobieta po przejściach, czy Cati ze swoim bagażem człowieczeństwa, które
powoduje w nim wewnętrzny konflikt. Nadal jednak są to szkice. Brak
psychologicznego mięcha.
Język powieści nie pomaga
przeżyciu czytelniczemu; taką mową, skrótową i banalną, aż do granic
przezroczystą, nie da się porwać serc i zainfekować rozumu ważką myślą.
Niestety. Trudno połknąć bakcyla, czy to kryminału, czy science fiction, jeśli
serwowane nam prawdy o świecie są podane w sposób tak mało odkrywczy. Kiedy
przestajemy być ludźmi? Do czego mogą doprowadzić zabawy w Boga i tworzenie
ludzi-maszyn? Co zaświadcza o naszym człowieczeństwie? I tak dalej, dalej i
dalej, na upartego można te pytania w kontekście powieści Williamsa postawić,
ale i one, i odpowiedzi na nie – będą frazesami, truizmami i łopatologią;
głębią doklejoną na siłę. Przy przekładach zawsze można, co prawda, winić
tłumacza, ale wątpię, by przekręcenia czy uproszczenia miały znaczący udział w
miałkości językowej książki. Science fiction także tu niewiele; nowoczesna
technologa jest aż zbyt pretekstowa, a wyjaśnienia naukowe… Cóż, pewnie zawiodą
i tych, co lubią drobiazgowe, logiczne rozłożenie czynników prawdopodobieństwa
w literackich wariacjach na temat przyszłości, jak i tych, którzy oczekują
świeżego, niebanalnego pomysłu. Szukając w Zmęczeniu
materiału czwartego dna, nie znajdziecie go. Może nie warto go szukać?
Jeśli, Drodzy Czytelnicy,
potraktujecie Zmęczenie materiału
jako względnie udaną, pomysłową, trzymającą w napięciu hybrydę dwóch „męskich”
gatunków – kryminału/sensacji i fantastyki, solidną książkę akcji – nie
zawiedziecie się. Więcej – możliwe, że nocami nie będziecie w stanie oderwać
się od stronic, ryzykując przysypianie w pracy dnia następnego. W tej kategorii
Zmęczenie materiału jest pozycją
znakomitą. Jeśli natomiast lubicie grzebać między wierszami – możecie się nie
dogrzebać i rozzłościć. Tylko tyle i aż tyle. Proporcje zachwytu i
rozczarowania musicie ustalić sami. Ostrzegałam.
Oczytanie, znajomość recenzenckiego fachu i swoboda w operowaniu piórem w połączeniu z niewątpliwym poczuciem humoru dają w efekcie – przepraszam za kulinarne skojarzenie – danie zarówno smaczne, jak i pożywne. Mniam!
OdpowiedzUsuń