środa, 13 lutego 2013

Wartka akcja, wymęczona głębia


 
Sean Williams – Zmęczenie materiału

Autor: Sean Williams
Tytuł: Zmęczenie materiału
Tytuł oryginalny: Metal Fatigue 
 
Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska 
Wydawnictwo: MUZA SA
Data wydania: 2003
ISBN: 83-7319-233-6
Liczba stron: 431
Gatunek/Kategoria: cyberpunk, czarny kryminał, fantastyka, kryminał, political fiction, science fiction, SF
Ocena: 7/10
 



Z zasady sceptycznie podchodzę do książek, których blurb krzyczy do mnie, potencjalnego czytelnika, że zawieść się nie mogę i że palce lizać, bierz w ciemno, rzecz skończenie doskonałą jest i basta.

To by oznaczało, że sceptycznie podchodzę do większości książek. Poza starymi wydaniami dzieł nienowych, oprawionymi w szary papier, kryjący peerelowskie, siermiężne „wzory tapet”, nie ma dziś prawie pozycji bez rekomendacji na okładkach – a te są często i recenzją, i spojlerem jednocześnie. Co drugi autor to, według blurbu, „mistrz” kryminału, horroru czy science fiction albo romansu paranormalnego. Czy właśnie „jeden z najciekawszych autorów”, jak Williams.

Nie bez kozery pozwalam sobie na taką dygresję – w momencie sięgnięcia po Zmęczenie materiału nie miałam pojęcia ani o jego autorze, ani o recepcji książki przez znajomych czy recenzentów, którym ufam. Przecena książki aż uwłaczająca twórcy – z ponad trzydziestu złotych zrobiło się cztery dziewięćdziesiąt, pozycja z gatunku tych, co to w ogóle przemilczane i gdzieś zalegają w magazynach wydawnictw, okładka dość upiorna i ten blurb, sugerujący znakomitość. Podejrzana miszkulancja, doprawdy. Czego się spodziewać? Utworu na tyle trudnego, że aż nie nadającego się na rynek książki, czy też słabizny do sześcianu? Z tego wszystkiego pojawiła się swędząca sugestia czytelnika-zuchwalca, jaki we mnie często przesiaduje: „Za taką cenę grzech nie spróbować!”.

Spróbowałam, nie żałuję. Czy polecam?

Podstawowy problem mam z dziełkiem Williamsa taki, że połknęłam je prawie w całości, śledząc akcję cięgiem do ostatniej strony przez może… dwa? trzy dni? Niech będzie cztery lub pięć. Akcja powieści też rozgrywa się w ciągu niespełna tygodnia, więc od tej strony całkiem się dopasowaliśmy: ja z tempem czytelniczym, książka z tempem akcji. Bo akcja toczy się naprawdę wartko. Tak wartko, że jej nie pamiętam. No i konfuzja.

Konfuzja, gdyż lektura należy niewątpliwie do czytadeł (świetnych), a jednocześnie jej autor wysilił się na tak zwaną „myśl głębszą” (płytszą). I sądząc książkę w obydwu kategoriach, prozy niewątpliwie lekkiej i prozy, jak to się mawia, z przesłaniem (a tę lubię szczególnie i jest ze mnie taki „fantastyczny smutas”, martwiący się o ludzkość) – mogłabym wskazać zalety i wady, zamieniające się miejscami.

Wszelkie mariaże, trójkąty i romanse międzygatunkowe mają to do siebie, że kochankowie w nich nie zawsze zgodnie współżyją. Tutaj mamy klimaty kryminału noir, szczyptę, dosłownie szczyptę postapokalipsy (i jest to najsłabsze ogniwo, o czym dalej), dozę cyberpunku, całe spektrum politycznych intryg i niuansów oraz problemy i napięcie rodem z powieści szpiegowskiej. Wszystko podane w sensacyjnym tonie, z pretensjami do uniwersalizmu treści.

Najpierw była Wojna – światowy kryzys doprowadził, ujmując rzecz w telegraficznym skrócie, do latania nad kulą ziemską atomówek, globalnego konfliktu i śmierci mnóstwa osób. Potem zaczął się kilkuletni Rozpad, proces systematycznego demontażu struktur społecznych i państwowych, który w USA przyczynił się do faktycznego rozpadu Stanów Zjednoczonych na izolowane, chaotyczne skupiska ludności. Biomodyfikowani żołnierze przynieśli zagładę rzeszy cywilów. Okrucieństwo cyborgów było jedną z przyczyn, dla których w Kennedy Polis zakazano biomodyfikacji. A jednak, jak to bywa z zakazami, niektórzy je omijają, przyczyniając się do kłopotów…

Akapity poświęcone streszczeniu przeszłości sprawiają wrażenie encyklopedycznych notek, dodanych jedynie dla porządku, aby odwalić, brzydko mówiąc, sprawę tła. Lepiej jednak, że pojawiają się w ten sposób, ot, doczepione tam czy tu, w którymś rozdziale, niż jako wielkie opisy literackiej scenografii, wstawiane na samym początku (co, nawiasem mówiąc, jest jednym z siedmiu grzechów głównych debiutantów). Apokaliptyczne Boom! ma znaczenie mniejsze niż post-problemy Kennedy Polis: miasta które przetrwało burzę dzięki samowystarczalności i eksperymentalnemu status quo, opartemu o samoodzysk. Sytuacja aktualna jest nakreślona dokładnie tak, jak trzeba; oszczędnie i klarownie. Pasuje do szybko zmieniających się wydarzeń.

Akcja gna; nawet tam, gdzie bohaterowie tylko rozmawiają, nie zwalnia ani na chwilę. Śledztwo Phila Roadsa nabiera rumieńców, kiedy pojawiają się nie tylko nowe poszlaki i hipotezy, ale i antagoniści po tej samej (zdawałoby się) stronie barykady. Związki między dwoma problemami trapiącymi śledczych: zabójstwami i kradzieżą informacji, przeczuwane od początku, wcale nie robią się jaśniejsze. W rozdziałach zatytułowanych jako Interludia, autor prowadzi równoczesny wątek Catiego – człowieka przyszłości, zabójcy idealnego, który również ma swoją misję, swoje perypetie i tajemnice – powiązane oczywiście z resztą fabuły. Galopującej fabule zdecydowanie sprzyja oznaczanie rozdziałów wskazówkami zegara; przy przerzucaniu stron można ogryźć palce do kości, zastanawiając się do czego doprowadzi detektywa własna dociekliwość i zawziętość. Wszystkie rozdziały zaś podzielone są między dwie części książki, o jakże wymownych tytułach: Nie kradnij i Nie zabijaj. Splątanej, choć zarazem jasno nakreślonej (nie ma w niej bowiem mnożenia bytów ponad miarę), spójnej intrydze towarzyszy nastrojowa atmosfera czarnego kryminału.

Suspens jest, śmierdząca polityka także, jest wymykający się winowajca i detektyw z wąsem. Dodatkowo, autor z wprawą nakreśla tło, potrzebne do napadu czy pościgu; plastyczne, techniczne opisy pozwalają dość szybko odnaleźć się na moście, w windzie, na ulicy, wszędzie tam, gdzie dzieje się akcja. Widać kto, skąd i do kogo strzela, bohaterowie biegają, sapią z wysiłku, skaczą przez stopnie i wędrują mrocznymi korytarzami – i wszystko to możemy sobie natychmiast wyobrazić, cyt, zamykamy oczy i jesteśmy na miejscu, dokonujemy czytelniczej wizji lokalnej. Brak przy tym przeładowania i zbędnych szczegółów, wszystko jest w ilości, w jakiej być powinno i na swoim miejscu. Williams nie jest kolorystą opisu. Za to gdyby wziąć Zmęczenie... na warsztat filmowców – suche, ale informacyjnie wyczerpujące opisy wypadłyby nadzwyczaj dobrze jako szybko montowane sceny i bijatyki sensacyjnego kina.

I tutaj można skończyć wyliczanie walorów książki sensacyjnej, niewątpliwie udanej. Kryminału i męskiej, solidnej lektury, pasującej zwłaszcza na pochmurne, jesienne dni – dobre na trupa w tle. Bo jeśli spojrzeć na powieść jak na lekturę „problemową” – zapał i zachwyt znikają. Po wyjściu z seansu pamiętałoby się chyba więcej, niż po lekturze.

Bohaterowie to właściwie parę fizycznych atrybutów plus kilka cech psychiki. Postaci też są filmowe; Humphrey Bogart nie musiałby wiele mówić w filmie Williamsa, a i tak powaliłby na kolana, podobnie jak Eastwood ze stalowym spojrzeniem czy Willis z mocarną szczęką. Wąs, płaszcz, kapelusz, reszta zawartości to twarz i gra aktora. Tylko tyle, czy aż tyle? Zależy na kogo patrzymy; twardziela z filmu, czy postać literacką. Z tą ostatnią trudno się zżyć, jeśli nie przyciąga uwagi. Roadsowi kibicujemy bardziej dlatego, że chcemy razem z nim dojść do sedna zawikłanych spraw, niż z uwagi na sam charakter, pożyczony od starych wyjadaczy (jak Marlowe), przekalkowany, epigoński. Jego wysiłki blakną w ileś dni po przeczytaniu książki. Roads, wspólnicy detektywa, czarne charaktery – nie zapisują się w pamięci. Większą sympatią mogą cieszyć się Katiya, pochmurna kobieta po przejściach, czy Cati ze swoim bagażem człowieczeństwa, które powoduje w nim wewnętrzny konflikt. Nadal jednak są to szkice. Brak psychologicznego mięcha.

Język powieści nie pomaga przeżyciu czytelniczemu; taką mową, skrótową i banalną, aż do granic przezroczystą, nie da się porwać serc i zainfekować rozumu ważką myślą. Niestety. Trudno połknąć bakcyla, czy to kryminału, czy science fiction, jeśli serwowane nam prawdy o świecie są podane w sposób tak mało odkrywczy. Kiedy przestajemy być ludźmi? Do czego mogą doprowadzić zabawy w Boga i tworzenie ludzi-maszyn? Co zaświadcza o naszym człowieczeństwie? I tak dalej, dalej i dalej, na upartego można te pytania w kontekście powieści Williamsa postawić, ale i one, i odpowiedzi na nie – będą frazesami, truizmami i łopatologią; głębią doklejoną na siłę. Przy przekładach zawsze można, co prawda, winić tłumacza, ale wątpię, by przekręcenia czy uproszczenia miały znaczący udział w miałkości językowej książki. Science fiction także tu niewiele; nowoczesna technologa jest aż zbyt pretekstowa, a wyjaśnienia naukowe… Cóż, pewnie zawiodą i tych, co lubią drobiazgowe, logiczne rozłożenie czynników prawdopodobieństwa w literackich wariacjach na temat przyszłości, jak i tych, którzy oczekują świeżego, niebanalnego pomysłu. Szukając w Zmęczeniu materiału czwartego dna, nie znajdziecie go. Może nie warto go szukać?

Jeśli, Drodzy Czytelnicy, potraktujecie Zmęczenie materiału jako względnie udaną, pomysłową, trzymającą w napięciu hybrydę dwóch „męskich” gatunków – kryminału/sensacji i fantastyki, solidną książkę akcji – nie zawiedziecie się. Więcej – możliwe, że nocami nie będziecie w stanie oderwać się od stronic, ryzykując przysypianie w pracy dnia następnego. W tej kategorii Zmęczenie materiału jest pozycją znakomitą. Jeśli natomiast lubicie grzebać między wierszami – możecie się nie dogrzebać i rozzłościć. Tylko tyle i aż tyle. Proporcje zachwytu i rozczarowania musicie ustalić sami. Ostrzegałam.

1 komentarz:

  1. Oczytanie, znajomość recenzenckiego fachu i swoboda w operowaniu piórem w połączeniu z niewątpliwym poczuciem humoru dają w efekcie – przepraszam za kulinarne skojarzenie – danie zarówno smaczne, jak i pożywne. Mniam!

    OdpowiedzUsuń