Michel Houellebecq – Mapa i terytorium
Autor: Michel Houellebecq
Tytuł: Mapa i terytorium
Tytuł oryginalny: La carte et le territoire
Tłumaczenie: Beata Geppert
Wydawnictwo: W.A.B.
Seria/Cykl wydawniczy: Don Kichot i Sancho Pansa
Data wydania: październik 2011
ISBN: 978-83-7747-508-9
Liczba stron: 384
Gatunek/Kategoria: literatura współczesna, powieść obyczajowa, powieść psychologiczna
Ocena: 6/10
Są rozczarowania książkowe, które
bolą bardziej od innych i aż wierzyć się nie chce, że nimi w ogóle są. Pierwsze
objawy zawodu fałszuje niekiedy nieufność czytelnika do samego siebie. Może nie
zrozumiałem, może książka mnie przerosła, może pisarskiej erudycji musiała ze
wstydem ustąpić niewiedza i brak oczytania odbiorcy. Może, może… morze książek
tak szerokie i głębokie, że przecież szkoda czasu na literaturę, która
zaskakuje na minus. Z czasem symptomy Choroby Niespodzianki krystalizują się
właśnie do tego uczucia; uczucia, że autor czytelnika okpił, a sam się od
ambitnego pisania wykpił – odgrzewając i odświeżając kotlety.
Powieść Mapa i terytorium Michela Houellebecqa zawiodła mnie bardzo.
Tu muszę przyznać z całą uczciwością recenzencką i osobistą: w chwili pisania tego tekstu znam, prócz pozycji ocenianej, jedynie fenomenalne Cząstki elementarne i szum okołotematyczny, wytworzony wkoło samego Houellebecqa (poniekąd z udziałem tego ostatniego). Nagrodzona „Goncourtami” Mapa i terytorium to drugie dzieło pisarza, które miałam w rękach.
Bazując jednak na tej fragmentarycznej wiedzy, potrafię jako tako poskładać sobie w pamięci obraz samego autora i jego twórczości. Z owego iskrzącego się sensacjami i plotkami szumu wyłania się twórca niepokorny, obrazoburczy, z niepoprawną politycznie niefrasobliwością mówiący o ważnych sprawach. Mizantrop, kapryśnik odwołujący spotkania bądź zapominający o nich. Zręczny aktor i mistrz autokreacji, osoba nietuzinkowa, Pisarz-Głos. Trudno taką ważką w prozie współczesnej figurę przeoczyć, jeszcze trudniej zignorować, wręcz grzech, a w niektórych środowiskach wstyd nie poznać. Jednak i największym wychodzi spod pióra średnia literatura. Jak broni się słynny Francuz w swojej Mapie…?
Bo bronić ma czego. Podliczmy: europejski i światowy rozgłos. Francuska nagroda – mniej może znana niż krajowa Nike czy światowy Nobel, jednak przez liczne konotacje odwołująca do dziedzictwa europejskiego, któremu Francja wiele dała i któremu nadal, choć z mniejszą siłą, nadaje ton i smak – zatem ważna i poza Paryżem. Wreszcie wspomniany już salonowy obowiązek znajomości Houellebecqa. Spójrzmy więc na Mapę i terytorium jak na pojedynczą mapę właśnie, nie cały atlas twórczy, oceniając jej kartograficzną rzetelność, przydatność w podróży przez prawdy literackie.
Houellebecq to pesymista, piszący prozę zakotwiczoną w niepisanej, ale doskonale widocznej „ideologii niemożności”. Bohaterowie jego prozy nie mogą. Dosłownie i w przenośni. Nie mogą się spełnić, nie mogą się nauczyć trudnej sztuki empatii i poruszania po mapie stosunków międzyludzkich. Nie umieją kochać, kochają neurotycznie, pożądają rozpaczliwie, a gęsta atmosfera (bo nawet nie fabuła sama w sobie) sprawia, że całość tonie w oparach braku możliwości. Schopenhauera przesyt, wywołany drapieżną konsumpcją. Wielkomiejska nuda. Pozory relacji. Nihilizm, czerń i szarość. Czasami, jak w Cząstkach…, żeby być człowiekiem, należałoby się może odczłowieczyć – by uciec ze spirali obsesji, przypadkowego seksu, niespełnionej miłości, a wreszcie szaleństwa.
Lektura Cząstek… była ciężką przeprawą przez odmęty jaźni bohaterów, pesymizmu samego autora i własnych, niewesołych refleksji o świecie, przepełnionych doprawdy przykrym wrażeniem upadku i degrengolady dosłownie wszystkiego, wizją człowieka gorszego niż zwierzę, bo zdolnego do zimnego, wyrachowanego okrucieństwa. Przerażała i wzruszała jednocześnie bierność obydwóch braci, ich „postawa zamknięta”, jakby to określili spece od mowy ciała.
W Mapie… tego wszystkiego nie ma. A chwyty są podobne. Nawet brzydko zerżnięte; współczesny piewca rozkładu „musiał”, oczywiście, powrócić do obrazu muchy w rozkładających się zwłokach – jest to scenka wręcz skopiowana z Cząstek…. I nie wiem czemu to Houellebecq, dla wielu już Mistrz Houellebecq – zrobił. Aluzja do...? Autoironiczna korespondencja z sobą samym z poprzedniego dzieła? Bóg raczy wiedzieć.
Główny bohater również jest określonego typu: outsider, intelektualista, w młodym jeszcze wieku. Tym razem artysta-obsesjonat, przechodzący bez wyraźnej przyczyny, jak w malignie, od jednego wyrazu artystycznego do innego. Kobiety, zwłaszcza Olga (w zasadzie liczbę mnogą uzasadnia tylko Marylin na dodatek), skonstruowane są topornie: jako sylwetki przede wszystkim seksualne, dopiero na dalszych miejscach w ogóle jeszcze jakieś – Olga, modna, śliczna, inteligentna, przebojowa, wyraża się przede wszystkim tylko w tym drugim epitecie. Szkoda. Odnoszę zresztą wrażenie, że autor tylko z trudem oparł się wpleceniu w książkę wątków czysto sypialnianych. Na szczęście jednak tego nie zrobił; to, co miało podstawowe znaczenie w Cząstkach…, tu miałoby marginalne i wypadłoby strasznie tanio. Ale ograniczenie łóżkowego naturalizmu nie czyni Olgi lepszą postacią. Nadal jest to nijaka i mdła persona.
Doskonale znajoma czytelnikowi – nadal jest to, podkreślam, taki ja-czytelnik, który nie zna środkowej części twórczości pisarza – będzie również sucha, faktograficzna, momentami „biograficzna” („ten a ten urodził się tam i wtedy, z takiego ojca i matki”, czyli to wykładanie wprost kolei losu, które zajmowało większy fragment opisu życiorysów Bruna i Michaela) narracja. Tym razem jednak znaczną, zbyt znaczną część zajmuje wyliczanie nazwisk artystów, dziennikarzy, architektów, polityków, nazw potraw, napojów, regionów, dróg. Jed Martin i jego problemy gdzieś się w tym gubią. Można założyć, że Houellebecq testuje erudycję odbiorcy, ale nie wiem, po co to robi. Przejście przez znajomość marek win jeszcze nie gwarantuje udanej lektury. Wręcz ją w tym przypadku zabija. Pytaniem za sto punktów będzie następujące: czy to już sam Houellebecq stał się idealnie bezstylowy, czy zwyczajnie nie trafił z takim ujęciem narracji, przypominającym encyklopedię, źle i na wyrost eksperymentując? Objętość książki nie jest duża, więc można oczekiwać jakiegoś wprzęgnięcia czytelnika w akcję, przejęcia się tegoż losami protagonistów przynajmniej w jej połowie. Nic z tego. Houellebecq zmyślnie, w cięty, bezlitosny sposób obrazuje rozmemłanie i blichtr artystycznej socjety, pustkę ducha ludzi ze świecznika – ale sam Jed Martin, nasz główny cierpiący, nie ma żadnych cech indywidualnych. Jest po prostu mdłym jak i Olga, chuderlawym Francuzikiem z talentem do fotografii i malarstwa. A przecież stosunki ojca i syna powinny być tu dramatem przez czytelnika przeżytym, nie tylko przeczytanym – skoro taki nacisk na ten punkt dzieła kładzie i autor, i dzieła reklama.
Momenty spotkań z ojcem i odniesień do relacji ojciec-syn jako takiej mogłyby przejmować, gdyby nie forma. Houellebecq nie pisze w Mapie… o rzeczach ważnych, lecz pisze: „To jest książka o rzeczach ważnych”. To czyni podstawową różnicę…! – różnicę, która mnie drażni, bo nie lubię, jak książka żeruje na byciu intelektualistą i szukaniu głębi w każdym jednym zdaniu, a zawartość szybko ulatuje z pamięci. Chyba najlepszym fragmentem jest ten, w którym widzimy szczegóły rysunków Martina Seniora; dziwacznych, niepokojących, niepokojąco organicznych. W tej krótkiej migawce wraca problem odczłowieczenia, drapieżnego biologizmu, wracają moje ukochane Cząstki…. Jeden moment to za mało.
Najbardziej kuriozalnie wypada wątek kryminalny. Houellebecq chciał zagrać na nosie po równo fanom, oszczercom, autorytetom, krytykom i wszystkim tym, którzy jakiś wizerunek pisarza mają już w głowach. Epatuje nas obrazkami z życia pogrążonego w depresji samotnika, dziwaka i cynika, za jakiego możemy go wziąć – ale tak samo słusznie, jak niesłusznie to czyniąc. Uśmierca wreszcie swoją porte-parole w finezyjny sposób. Tylko po co? Nie widzę logiki tego wątku. Houellebecq tworzy opowieść w opowieści, ale nie przez autotematyzm (jeśli już, to cząstkowy i nieważny, bo jednak całość oscyluje wokół Jeda) ani też przez taki rodzaj dwutorowości, jaki stosuje się w książkach z kilkoma fabułami odrębnymi, które potem się zazębiają. Nie. To jest kwiatek do kożucha, wybryk i latka z innego rodzaju prozy, bo historyjki kryminalnej, przypięta gdzie nie trzeba.
Być może jestem niewłaściwym odbiorcą tej powieści. Powieści z ogromnym potencjałem, bo przecież odniesień i niegłupich refleksji metafizycznych, społecznych, politycznych, nawet ekonomicznych, odkryjemy tu sporo. Można znaleźć też w Mapie… całkiem niezły portret zborowy Francuzów współczesnych – z Francji nie dyktującej już jedynej słusznej mody, Francji z wątlejszej niż się okazało, Unii Europejskiej, Francji zlaicyzowanej i gorączkowo poszukującej swoich korzeni. Wszystko to jednak rozwodnił, zepsuł Houellebecq zbyt jawnym stosowaniem starych sztuczek i lakonicznością, która nie jest już zaletą, bo zwyczajnie przeszła w nudę. Po inne dzieła pisarza, nowego głosu prozaików świata współczesnego, sięgnę na pewno. Osobom szybciej zrażającym się do autora po lekturach-niewypałach – zaczynać od Mapy... nie odradzam – bo to jeden „z tych” twórców. Ale i nie polecam. Szkoda byłoby się rozczarować i odpuścić sobie Houellebecqa. Chociażby dlatego, że nim jest.
„Nuty wolą tańczyć solo” – śpiewał Włodzimierz Wysocki. Ty też jesteś solistką. Osobna i odważna, ze wściekle inteligentnym własnym zdaniem.
OdpowiedzUsuńSwietny blog.
OdpowiedzUsuń