Thomas M. Disch – Obóz koncentracji
Autor: Thomas M. Disch
Tytuł: Obóz koncentracji
Tytuł oryginalny: Camp concentration
Tłumaczenie: Dariusz Kopociński
Wydawnictwo: Solaris
Seria/Cykl wydawniczy: Rubieże
Data wydania: 2008 (przybliżona)
ISBN: 978-83-89951-85-4
Liczba stron: 193
Gatunek/Kategoria: fantastyka, Nowa Fala SF, science fiction, SF
Ocena: 6/10
Obóz koncentracji Thomasa M. Discha to jeden z najważniejszych tytułów nowofalowej SF, siłą rzeczy zaliczany więc i do klasyki całego gatunku. W wersji wydanej przez Solaris (sera Rubieże, 2008 rok) liczy sobie 193 strony czystego tekstu. Zatem (teoretycznie) czytelnik nie musi „obawiać się” (w tym znaczeniu, w jakim można obawiać się godzin straconych na lekturze sążnistego, ale badziewia, ewentualnie książki przereklamowanej) cegły, którą powoli się kruszy, formatu i objętości, przez które się brnie. Nie wyda też za wiele na pozycję tej grubości, w dodatku w miękkiej oprawie ze skrzydełkami (cena z okładki: 23,90).
Tych, którzy już się krzywią na
takie podejście do książek, uprzedzam: liczykrupa, dusigrosz, „stawiacz na
półce” nagle ze mnie nie wyszedł. Powszechnej fiskalizacji sztuki nie popieram
i popierać nie będę, nie zamierzam też przekształcać recenzji w dysputę o rynku
książki. Ale, ale. Jeżeli zachwalające opinie o książce zestawimy ze znaczną
kondensacją treści – do rozmiarów na przykład właśnie takiej niewielkiej
książeczki – to duża szansa, że czegoś zabraknie. Albo się okaże, że lektura
jest „niepełna”, fabuła przyspieszona, wydyszana, przydałoby się coś dopisać,
albo też – że wszystko się zmieściło, tylko niekoniecznie w ramach wielkiej
literatury.
Pierwsze podejście do dzieła
Discha okazało się fantastyczną klapą, piękną katastrofą, a lektura męczyła.
Jednocześnie odniosłam wrażenie, że jest u Discha zbiór sensów, pytań, gra z
czytelnikiem nie do odpuszczenia sobie, mimo kiepskiego odbioru książki na
początku. Teraz, kiedy jakiś czas temu skończyłam czytanie, z pewnym
zdziwieniem muszę przyznać, że problemem Obozu koncentracji są te
same rzeczy, które złożyły się na oryginalność i świeżość powieści, wszystko
to, co w niej wybitne.
Louis Sacchetti nie jest postacią szczególnie oryginalną, nie jest też bohaterem z typowych fabuł SF. Z brzuszkiem, podtatusiały, na herosa się nie nadaje. Nadaje się natomiast na sylwetkę intelektualisty-pacyfisty z problemami wiary i tożsamości, przeżywającego egzystencjalne rozterki ludzi, o których czasami złośliwie rzec można, że „już nie mają co w życiu robić”. Złośliwie czy nie (a częściej w sposób jednoznacznie pozytywny), takie typy postaci pisarze wpisywali często-gęsto w prozę zorientowaną na konflikt jednostki ze społeczeństwem, samotnego buntownika z władzą, „dzikiego” z kulturą na opak, i tak dalej. Równie często bohater wprzęgany był w spiski, zbrodnie i dziejowe przewroty wbrew swojej woli, nierzadko mimochodem.
Sacchetti, którego jedyną zbrodnią i przepustką do kicia była odmowa służby wojskowej, jest człowiekiem pióra. Sam fach różnicuje go nieco ze zbioru everymenów, jednak nie aż tak, by to sam bohater decydował o wartości refleksji płynących z książki (chociaż narracja jest głównie w pierwszej osobie, a większość Obozu… ma formę dziennika). W momencie, kiedy twórczy szał osiąga apogeum, bohater-narrator (sposób narracji w oczywisty sposób stapia autora z jego bohaterem), posługuje się wieloznaczną, pseudo-poetycką prozą, która zbliża dzieło Discha do przetrąconej wersji powieści erudycyjnej. Albo też wysilonej, zdrowo rąbniętej awangardy: pomieszanie licznych aluzji i motywów z ironicznym, gorączkowym stylem szaleńca zmusza do uważnego studiowania kolejnych stronic. O ile nie damy się zaprzęgnąć do tych filozoficznych wywodów, do rozważań na temat Boga, alchemii czy twórczości (często obecnych w sztucznych, napompowanych dialogach) – to przechadzka po Obozie koncentracji okaże się błądzeniem w ciemnościach, bez przewodnika. Kluczem do powieści jest skupienie i gotowość do długiego i trudnego marszu. To nie wycieczka do muzeum z grupą, to buszowanie po walących się miejscach opuszczonych, dziki urbex.
Louis Sacchetti nie jest postacią szczególnie oryginalną, nie jest też bohaterem z typowych fabuł SF. Z brzuszkiem, podtatusiały, na herosa się nie nadaje. Nadaje się natomiast na sylwetkę intelektualisty-pacyfisty z problemami wiary i tożsamości, przeżywającego egzystencjalne rozterki ludzi, o których czasami złośliwie rzec można, że „już nie mają co w życiu robić”. Złośliwie czy nie (a częściej w sposób jednoznacznie pozytywny), takie typy postaci pisarze wpisywali często-gęsto w prozę zorientowaną na konflikt jednostki ze społeczeństwem, samotnego buntownika z władzą, „dzikiego” z kulturą na opak, i tak dalej. Równie często bohater wprzęgany był w spiski, zbrodnie i dziejowe przewroty wbrew swojej woli, nierzadko mimochodem.
Sacchetti, którego jedyną zbrodnią i przepustką do kicia była odmowa służby wojskowej, jest człowiekiem pióra. Sam fach różnicuje go nieco ze zbioru everymenów, jednak nie aż tak, by to sam bohater decydował o wartości refleksji płynących z książki (chociaż narracja jest głównie w pierwszej osobie, a większość Obozu… ma formę dziennika). W momencie, kiedy twórczy szał osiąga apogeum, bohater-narrator (sposób narracji w oczywisty sposób stapia autora z jego bohaterem), posługuje się wieloznaczną, pseudo-poetycką prozą, która zbliża dzieło Discha do przetrąconej wersji powieści erudycyjnej. Albo też wysilonej, zdrowo rąbniętej awangardy: pomieszanie licznych aluzji i motywów z ironicznym, gorączkowym stylem szaleńca zmusza do uważnego studiowania kolejnych stronic. O ile nie damy się zaprzęgnąć do tych filozoficznych wywodów, do rozważań na temat Boga, alchemii czy twórczości (często obecnych w sztucznych, napompowanych dialogach) – to przechadzka po Obozie koncentracji okaże się błądzeniem w ciemnościach, bez przewodnika. Kluczem do powieści jest skupienie i gotowość do długiego i trudnego marszu. To nie wycieczka do muzeum z grupą, to buszowanie po walących się miejscach opuszczonych, dziki urbex.
Zarazem połknąć bakcyla takich
wypraw będzie łatwo, jeśli pierwsze zejście w kanał czy piwnicę nam się spodoba.
Disch to pisarz bezkompromisowy, rzuca od razu w wir treści. Po jakimś czasie,
jeśli opanować kotłujące się fale, można zauważyć, że pisanie, którego całkiem
słuszną, środkową częścią jest narracyjny bełkot (bohater jest w takim stanie,
że używa właśnie bełkotu), a bohaterowie rozmawiają językiem od mało
prawdziwego do sztucznego, z emfazą, przerzucając się cytatami i dygresjami –
ma sens, gdy pisze się o produkcji geniuszy. O hodowli mózgów. O zabawie
ludźmi. Sacchetti mógłby się nazywać jakkolwiek i zamiast pisarzem – być
wrażliwym studentem. On się nie liczy, jest pionkiem w grze na tyle chorej i
okrutnej, że wizja eksperymentu medycznego, będącego tu całą fabułą – naprawdę
przeraża. Geniusze chorują, wymiotują, bredzą, a kiedy nie bredzą – gadają przejaskrawioną,
groteskową mową. Gdy usiłują zrekonstruować starożytne alchemiczne rytuały – są
i śmieszni, i tragiczni, i prawdziwi w swojej naiwności. Kiedy wystawiają
spektakl – można zapytać, jakiej ceny trzeba, by w pełni zrozumieć sztukę, może
tylko ci poza granicą zdrowego rozumu pojęli ją naprawdę? Cały dyskurs da się,
oczywiście, sprowadzić do ostatecznej konkluzji, że w Boga się nie należy
bawić, bo zabawy takie kończą się źle. Ewentualnie przyjąć, że nigdy Go nie
było i wszystkim sterował Ten Drugi. Niezależnie od końcowej refleksji, los
królików doświadczalnych (skądinąd, najpierw były właśnie króliki, nie ludzie –
one też, z obrzmiałymi od infekcji jądrami, z ropiejącymi ranami, przechadzają
się po obozie Archimedes) wstrząsa. To znaczy, mógłby.
Gdyby coś tam nie zaszwankowało,
niestety.
Za zaskakujące zakończenie plus
dla autora. Nie tego się spodziewałam i jeśli mierzyć dobre zakończenie
poziomem opadania „kopary” u czytelnika – to się udało. Co innego rodzaj
zaskoczenia… Wolta wykonana w kierunku nieprawdopodobnego może i pasuje do
wcześniejszych religijnych rozważań, do opus magnum Mordechaja, zainteresowań
alchemią itepe. Zmiata jednak skutecznie ten delikatny pyłek niepokoju,
subtelnej grozy, rujnuje ciężar, jaki książka miała prawie przez całą długość.
Sprawia przy tym wrażenie doszytego na ostatni dzwonek.
Trudno też uwierzyć w pewne
nielogiczności i pobożne życzenia autora (zniknięcie jednej z postaci z pilnie
strzeżonego obozu, przegapienie przez Skillimana ważnych materiałów, metamorfozę
Hasta – człowieka, który chce czytać o faktach, w ogarniętego pragnieniem
nieśmiertelności oszołoma). Licentia poetica pisarza, jego wybór, że w mieszance
ciężkiej, dusznej prozy psychologicznej, niezłego thrillera medycznego i
intymnego pamiętnika, użył czegoś, co bliższe jest sztuczkom iluzjonisty niż
nauce. W rezultacie mamy jednak SF bez SF. Poniekąd w takim kształcie właśnie
bardzo nowofalową, niepokorną – a jednak czuję, że czegoś zabrakło. Ani to „Boom!”
i huk, ani subtelna iskra, rozświetlająca powoli fabułę tak, że w końcu
wszystko staje się jasne. W ostatecznym rozrachunku prognozy na przyszłość
bohaterów wcale nie są optymistyczne (diabelski pomysł łatwo puścić w ruch, ale
co dalej?), gdyby jednak Disch rozciągnął nieco powieść i zdobył się w całym
tym kotle gatunków i nawiązań na bardziej scjentystyczne wyjaśnienia – możliwe,
że byłoby lepiej. Bardzo wymagający język powieści, gorzka ironia pomieszana z
celnymi obserwacjami homo sapiens – zasługiwały na lepszy finał. Koncentrat
szaleństwa autor rozpuścił w za małej ilości – ledwie łyżce – zdroworozsądkowego,
wiążącego fabułę H20.
Ale i tak jest nieźle. Disch
napisał tę książkę jak sam chciał, bez żadnych ułatwień i kompromisów z
odbiorcą. No i dobrze. Może pewnych elementów nie dopracował, ale stworzył
rzecz niebanalną i taką, którą sprawdzić po prostu wypada.
Skoro wypada, to nie omieszkam, bo SF bez SF i błądzenie w ciemnościach polane sosem różnego rodzaju dziwności brzmi naprawdę bardzo ciekawie.
OdpowiedzUsuń[Teraz piszę, bo poza siecią byłam :)]
OdpowiedzUsuńAno, dziwnostka taka z tej lektury. W równym stopniu naiwna, co pobudzająca do myślenia, dobra, co nieudana, niedopracowana, co niebanalna. Recenzje książka miała skrajne, dla jednych genialna, dla innych męcząca i nudna. Myślę jednak, że warto przeczytać dla tego braku pokory, tak dziś się już nie pisze i nowego "Obozu(...)" raczej nie będzie.
Bogactwo języka, jakim się posługujesz, jednoznacznie wskazuje na osobę „robiącą w słowie” nie od dziś. Gdyby takie recenzje publikowali w NF czy SFFiH, to być może wciąż bym je czytał...
OdpowiedzUsuń