piątek, 22 lutego 2013

Kufer ze skarbami


Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science fiction stulecia

Autorzy (m.in.): B. W. Aldiss, P. Anderson, I. Asimov, T. Bisson, R. Bradbury, A. C. Clarke, G. A. Effinger, W. Gibson, L. Goldstein, L. Niven, M. Swanwick
Tytuł: Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science fiction stulecia
Tytuł oryginalny: Masterpieces: The Best Science Fiction of the Century
Tłumaczenie: zbiorowe
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: styczeń 2006
ISBN: 978-83-7469-176-5
Liczba stron: 424
Gatunek/Kategoria: fantastyka, science fiction, SF
Ocena: 8/10



(…)nie zamierzałem przedstawiać w tej książce historii science fiction. To nie jest cegła do przestudiowania. To skarbiec. Kolekcja klejnotów.(…) 

Tak o najlepszych opowiadaniach science fiction stulecia mówi w przedmowie Orson Scott Card, redaktor i współwydawca Arcydzieł…), odpowiedzialny za wybór dwudziestu siedmiu utworów, które znalazły się w zbiorze. Trzeba przyznać, że tak szczera deklaracja jest jednocześnie bardzo śmiała; oto bowiem autor sagi o Enderze stwierdza tym samym: „Daję wam swój gust, swoje serce i emocje na tacy. Zobaczycie, co mnie kręci, co do mnie przemawia. Nie znajdziecie tu pozycji z list lektur obowiązkowych, lecz kawałek mnie. Teraz możecie sekować, flekować albo wejść w mój świat po uszy”. Cytując: (…) za to dostaję taką kasę – potrafię dokonywać trudnych wyborów. Rwąc włosy z głowy, dręcząc się po nocach – decyduję. 

Cóż z tej udręki nieprzespanych nocy znalazło się w książce? „Arcydzieło” to bardzo duże słowo. Są tacy, zwłaszcza spece od mainstreamu, którzy w ogóle nie nazwaliby arcydziełem książki fantastycznej. Wyraz ten ma w sobie coś na tyle arbitralnego, że całkiem spora rzesza osób rezerwuje go tylko dla rzeczy – w literaturze, w sztuce – które nie mogą bawić. Nie mogą się zwyczajnie podobać, konieczne jest słynne drugie dno. Jeśli chodzi o treść książki – to musi być ona poważna, najczęściej realistyczna. Jeśli forma – to kunsztowna. Arcydzieła stoją przeważnie na półce z klasyką.

Chociaż piszę te słowa z przekorą, to z drugiej strony niespecjalnie mnie taka klasyfikacja dziwi. Rzeczy wielkie mają swoją wagę i powagę. To nie są pozycje recenzowane „na misia” i czytane na sedesie. Ale wartością nie do przecenienia, często natomiast decydującą o artyzmie utworu, jest też – przede wszystkim? – prawdziwość przekazu i zdolność porwania odbiorcy. Jeśli więc patrzeć od tej strony, zdolności do objęcia przez pisarza rządu dusz, arcydziełem może być nie tylko książka przynosząca rewolucję w prozie, ale i proza po prostu porywająca. Niezupełnie na zasadzie „wciągania”. „Porwać” znaczy w tym wypadku: kupić czytelnika. Przekonać go do siebie, niekoniecznie od razu i niekoniecznie w galopującym tempie pochłaniania kolejnych stronic. To może być równie dobrze rodzaj obmyślonego, podstępnego uprowadzenia duszy odbiorcy; po cichu.

Dlatego cieszę się z tego kuferka, który Card załadowywał. Cieszę się, bo kamienie, które tam zapakował, różnej wielkości, wagi i rodzaju, nie są pofarbowanymi otoczakami. Jeśli przyjąć, że szafir ustępuje diamentowi, to przecież nikt nie powie, że tylko drugi z nich jest klejnotem.

Większość opowiadań jest bowiem emocjonalnie prawdziwa; odsłania zakorzenione w SF tęsknoty, nadzieje, roszczenia, związane z oczekiwaniami wobec potęgi umysłu, technologii, władzy. Piszę „większość”, choć tak naprawdę w antologii nie ma opowieści zasadniczo złej. Niektóre uznaję za mniej przekonujące, jednak wszystkie bliższe są refleksji nad ludzkością (często bardzo krytycznej, a wręcz zjadliwej, jak "Kajaj się, Arlekinie!", powiedział Tiktak Ellisona czy Matka Euremy Lafferty’ego) niż zwykłej fabułce z fantastycznym sztafażem. Wypowiadają prawdę o naszym gatunku, cywilizacji, zmianach tejże, jej rozkwicie i upadku. I, last but not least, większość spełnia kryteria pięknej, magnetyzującej opowieści – otwierając się emocjonalnym kluczem osobistego przywiązania Carda do tych perełek. Przywiązania, które udziela się również czytelnikowi.

Dwadzieścia siedem tekstów podzielono na trzy części, odpowiadające głównym, wielkim okresom rozwoju gatunku. Cezurą była tu raczej przynależność duchowa autora do danego nurtu lub sam charakter opowiadania (niekiedy mieszczącego się czasowo w jednym, stylistycznie w drugim nurcie, jak Asimova Sny robota) niż sztywne ramy dat. Pierwszą z tych wielkich epok jest Złoty Wiek; czas kucia żelaza, wypalania trendów, które na długo zdominują fantastyczny światek, czas gigantów (Asimov, Clarke, Bradbury) i klasycznych już, standardowych motywów. Nowa Fala przynosi eksperymenty, zarówno formalne, jak i treściowe, flirty z głównym nurtem, bunt i symboliczną mistykę. Autorzy – Ballard, Aldiss, Disch – schodzą z pokładu statku kosmicznego by bliżej przyjrzeć się człowiekowi i jego skomplikowanej, niekiedy szalonej jaźni – często przez czarne okulary. Pojawiają się też wyraziści indywidualiści, outsiderzy, jak Ursula K. Le Guin, podążający własną drogą, z dala od wojen programowych. Mamy wreszcie pokolenie mediów – „wnuków” twórców Złotego Wieku, jak nazywa autorów tego okresu Card; pisarzy tworzących konglomeraty wizji, nawiązań i ścieżek. To wówczas pojawiają się silne, osobne prądy; na przykład bardzo „medialny”  cyberpunk, z Williamem Gibsonem na czele.

Niektóre z zamieszczonych tu utworów czytałam kilkukrotnie. Za mistrzowskie uważam Piaseczniki Martina. Chociaż koncept zabawy w Boga i ukarania ludzkiej pychy nie jest żadną nowością, to świetna oprawa czyni tekst wyjątkowym. Nie dość, że autor niemal wzorcowo (niczego nie jest za mało, ani za dużo) wplótł w krótką formę opis nowego gatunku, to jeszcze zmieścił w niej wszystko, co czyni opowieść tak smakowitą: wartką akcję, cierpką, groteskową nieco grozę, garść niegłupich pytań o kondycję człowieka, który bywa krótkowzroczny, a wreszcie napięcie, dawkowane wyśmienicie aż do zaskakującego zakończenia. 

Nazywam się Joe Andersona to już żelazny klasyk gatunku. I słusznie. Trudno narzucić tutaj jeden odbiór tej wieloznacznej, wzruszającej opowieści, jednak można stwierdzić, że jest to piękna historia o marzeniach, ludzkim uporze w osiąganiu ich, okraszona dawką melancholii, która ściska za gardło.

Ponura, przyprawiająca o dreszcz przerażenia wizja inwazji Pasażerów Silverberga długo nie daje się otrząsnąć czytelnikowi. Wstrząsa, mimo nieprawdopodobieństwa ataku obcych, jak dobry thriller, ale też jest to groza podawana na zimno, ostrożnie aplikowana pod skórę. To także opowieść o ostatecznej, dławiącej samotności. Podobny wydźwięk ma Spodek samotności Sturgeona, pokazujący tytułowy problem jako przypadłość nie tylko ludzką. W przeciwieństwie do mrocznego dzieła Silverberga, nie pesymistyczny, lecz nostalgiczny i liryczny, zostający w sercu. Jako studium samotności można również potraktować Pojedynek duetu Gibson-Swanwick. Tu bohater zyskuje, jednocześnie tracąc. Wygrywa, przegrywając. I zostaje zupełnie sam na placu boju.

Zaskakująco wiele tytułów podejmuje problem naszego stosunku do Innego. Zresztą, można zapytać, a która relacja nim nie jest? Interpretacja tego problemu to źródło wielu opowieści o obcych i kosmicznych podróżach. Przyjaciela trzeba najpierw oswoić, jak już dawno temu pouczył nas pewien mądry lis. Trzeba oswoić jakąkolwiek istotę, by układy były przynajmniej nie-nieufne. Ten aspekt opowiadania prezentują w różnym wydaniu: Inny jest robotem, człowiekiem-ćmą, kosmitą-najeźdźcą, biednym chłopakiem wśród bogaczy, artystą samotnym w świecie zmechanizowanej muzyki i oschłej sztuki, piasecznikiem. Zbiorowy Inny to może być naród dziwnego, bezimiennego kraju, obca kultura, a nawet duch dawnej cywilizacji, podniesiony do rangi istoty, zobrazowany w duszy jednego twórcy-muzyka. W pewien sposób Innym jest także Bóg – którego trzeba umieć rozpoznać, by Go przyjąć… ale może nie trzeba tego robić, jeśli zabieramy się za rzecz z despotyczną, lodowatą precyzją dumnego, niepokornego śmiertelnika (Dziewięć miliardów imion Boga Clarke’a)? Oczywiście, Inny niekoniecznie jest zawsze tym dobrym, wobec którego człowiek ma złe zamiary, czasem bywa odwrotnie (np. we wspomnianych już Pasażerach).

Niesamowitą głębię mają pozornie proste i jednowątkowe opowiadania: Stwarzanie Fowler, którego interpretacja jako prozy mówiącej li tylko o barierze kulturowej byłaby krzywdząca (jest na to zbyt refleksyjne i niegłupie); Ci, którzy odchodzą z Omelas Le Guin – rodzaj słodko-gorzkiej przypowieści na opak; urzekające głębią, świetnie napisane Garnki Cherryh – zawierające mądre, współczujące spojrzenie na dość ponure, bezlitosne niekiedy procesy dziejowe i ewolucję, a wreszcie zagładę. Jeśli o zagładzie mowa, jej motyw odnajdziemy w Niestałym księżycu Nivena. Bohaterowie nagle muszą odpowiedzieć sobie na pytanie: „Świat kończy się za pięć minut, co robisz?”, przy czym w całej fabule niekoniecznie na nie odpowiadają, przygotowując się bardziej, być może, na zwalczenie własnych słabości i lenistwa niż na apokalipsę. Przewrotnie żartobliwa miniatura Aldissa Kto zastąpi człowieka? również w pewnym sensie rozpatruje ten wątek, pokazując go z perspektywy osieroconych przez człowieka maszyn.

Jeżeli klejnoty w skrzyni Carda błyszczą, to nie od laserów, połyskujących hełmów skafandrów czy blasku wiziskopu. Owszem, cała „gadżetologia” SF jest w zbiorze w jakiś sposób prezentowana, znajdują się w nim także typowi dla gatunku jajogłowi, naukowcy, kosmiczni żołnierze, obce istoty i mieszkańcy innych planet, Marsjanie czy Jowiszanie. Ale nie o tę sferę SF chodzi. Nie o Hugony, Nebule i zbieranie próbek (mimo niezaprzeczalnej renomy nagród).

Chodzi o szczerość. Niekiedy naiwną czy niemodną. Ale, jak to ze szczerością bywa – prawdziwą.

Jeśli antologia jest tak dobra, że ją z czystym sumieniem polecam, a nawet polecam jednoznacznie ciepło (niektóre teksty gorąco), to z uwagi na uniwersalną tematykę, bliską człowiekowi. Do tego podaną w przekonujący i piękny sposób – przynajmniej dobrym, a momentami świetnym, choć może i niekiedy transparentnym językiem. W większości utworów język ten jednak nie przesłania wspomnianej już, esencjonalnej prawdy, która jest ich siłą (ukłon w stronę tłumaczy, a zwłaszcza pani Maciejki Mazan), zatem owa przezroczystość nie zawsze przeszkadza. Science fiction ma tę szczególną okazję, że może pewne problemy przedstawić na zasadzie hiperboli, wyjaskrawienia, odwrócenia, niegłupiego gdybania i teoretyzowania – nie czyniąc sobie krzywdy zarzutami o brak powagi czy logiki (odliczając podstawową logikę fabularną). Niekoniecznie to samo byłoby możliwe – albo, powiedzmy szczerze, po prostu fajne i strawne – w głównym nurcie, który nie podejmie serio spotkania z Marsjaninem, a przecież temat innych w kosmosie jest zbyt nośny, byśmy mogli przestać o nim fantazjować.

Dobór z kolei nazwisk, ich ilość, czytelny podział opowiadań – to jeszcze dodatkowy smaczek i szansa na przełamanie lodów dla tych, którzy dość koso spoglądali na wszystko z fantastyczną metką. Szansa naprawdę nie do przegapienia, biorąc pod uwagę, jak wielu zagranicznych mistrzów gatunku pozostaje wciąż słabo znanych w naszym kraju, a jeśli znanych, to często tylko z powieści lub najgłośniejszych tytułów, nie zaś krótkich form, ujmowanych w antologie za granicą. Trudno też o naprawdę równą antologię; i ta jest nierówna, lecz, jak wspomniałam, fałszywych precjozów tu nie ma. Jedyny bardziej „obiektywny” (bo nie dotyczący ściśle upodobań) zarzut, jaki można postawić Cardowi odnośnie wyboru, to pominięcie autorów spoza amerykańskiego kręgu twórców, przy jednoczesnym braku dookreślenia, że chodzi wyłącznie o utwory made in USA. Czytelnik niezorientowany w temacie może jeszcze pomyśleć, że dobra fantastyka powstawała tylko w ojczyźnie hamburgera. Przyjmując jednak, że pewne tendencje były i tak reprezentowane na całym świecie, a Card – człowiek z konkretną narodowością i o konkretnym guście – miał święte prawo przywiązać się do opowiadań, jak my do Sienkiewicza (niekoniecznie hołubionego za granicą) – da się przymknąć oko na takie zawężenie. W końcu tekst dobry lub zły jest taki niezależnie od narodowości samego pisarza. Można sobie w myślach przekształcić tytuł w: „Najlepsze amerykańskie opowiadania(...)” i tak po prostu traktować zbiór, jeśli geograficzna gilotyna Carda tak bardzo przeszkadza.

Dla fantastów antologia będzie cenną i przypadającą do serca kolekcją. Dla pozostałych – po prostu kawałkiem fajnej, mądrej, pouczającej i przywiązującej do siebie lektury. Być może także okazją, by połknąć fantastycznego bakcyla. Zdecydowanie warto.

1 komentarz:

  1. Świetna recenzja, również dla entuzjastów lektury na sedesie, do których nieskromnie się zaliczam.

    OdpowiedzUsuń