wtorek, 26 lutego 2013

Cichutkie Gderanie (#1): Internetowi przerażacze. O szydercach, wesołkach i chojrakach sieci (cz. I)


Felieton ukazał się również na Trzynastym Schronie, w ramach obchodów trzynastej rocznicy witryny


Nieczęsto udzielam się na forach internetowych, forach, grupach dyskusyjnych… Jeśli już to robię, to bez dawnej żarliwości. Bo, owszem, nieczęsto dziś nie równa się w ogóle kiedyś. Jakoś chyba tak jest, że wraz z wychodzeniem (niekoniecznie szybko) z okresu największego buntu i votum separatum wobec świata, coraz mniej się chce bić o każde słowo, o to, by moje było na wierzchu, o każdą pełną uporu i młodzieńczej przekory „rację” Słowo „czat” właściwie nie istnieje dla mnie od czasu, kiedy w gimnazjum zachłysnęłam się możliwościami Internetu i podobnie jak reszta klasy wchodziłam na owe czaty na lekcjach informatyki.

Tych miejsc w sieci, które odwiedziłam, raz pisząc posty, innym razem (częściej) będąc jedynie obserwatorem, wreszcie okazjonalnie wpadając na tę czy inną witrynę, było i jest całkiem sporo. Uczciwie muszę odliczyć z tego zestawu Facebooka, na którego nie dałam się do tej pory skusić (ku rozpaczy naszego Rednacza), jednak takie krótsze wypowiedzi, na przykład w formie postów na blogach, komentarzy pod nimi i komentarzy pod artykułami „na Onecie” (wyrażenie „na Onecie” zastępuje już dziś niejeden epitet, najczęściej negatywny) – czytam i przeglądam.

I – czyżby był to jakiś rodzaj masochizmu? – im więcej czytam, tym mniej chce mi się „udzielać”. A zdarzało mi się niegdyś nawet różne funkcje forumowe pełnić i „stanowiska” piastować.

Może nawet nie masochizm, może prędzej lęk. Bo śnieżkami, Drodzy Czytelnicy, to się można obrzucać i mieć z tego kupę frajdy. A przed wszędy latającym guanem to się wieje, albo przynajmniej czymś nienasiąkliwym okrywa.

Zabrzmi to dziwnie i niezbyt smacznie, ale do napisania felietonu skłoniło mnie… guano właśnie.

Guano, które zaatakowało moje organy percepcji w miejscu, któremu daleko do kwejka sadistic.pl czy tego typu witryn. Animowana fotografia jakiegoś człowiekopodobnego (Czytelnicy zrozumieją, że raczej nie chciałam wnikać, co tam konkretnie było) cielska, pokazującego światu nie tylko co ma na zewnątrz, ale i co z wewnątrz wychodzi.

Obrazek uruchomił ciąg skojarzeń: ledwo zobaczony (przez palce, z uwagi na zdrowie psychiczne) „awatar” z rojącymi się robalami czy z operacją na otwartym oku. „Śmieszne” gify z ludzikami rozpadającymi się na kawałki. Zdjęcia ludzi z imprez, zapewne bez ich woli (choć równie często dla „śmiechu” za zgodą właśnie) wrzucone po to, by każdy mógł się śmiać z potknięcia na ścieżce po pijaku, z głupiej miny po kilku głębszych – tak jakby był absolutnie niewinny pod względem imprezowym. „Dzióbki” słodkich dziuni, pstrykane na tle łazienkowych kafelków. Wreszcie „słit Focia” z obozu zagłady.

Kilka dni potem wywiązała się w naszej redakcji luźna, krótka wymiana zdań na temat dopuszczalnej normy „grubości” żartów na fejsbuku. To był kolejny niezaprzeczalny znak-wezwanie: ten felieton musiał się urodzić.

Lęk, strach albo uczucie kompletnego wypompowania. Takiego, co to „rence opadywójom”. Zakłopotanie, związane z pytaniem: Azaliż to, mili moi, świat zwaryjował już ze szczętem, czy to mię dopada przedwczesna gorycz istnienia i w owym radosnym rechocie mam minę aż nadto grobową?

Internetowi przerażacze.

Jest ich więcej niż trzy podgatunki, jednak akurat rzucają mi się w oczy trzy, co nie znaczy, że pozostałe są mniej upierdliwe. I właśnie te trzy opiszę. Na pierwszy ogień idą wesołki, osoby „potrafiące się ubawić”. Wiecznie rozrechotane, o rynsztokowym poczuciu humoru.

Nie mam wiecznie zbolałej miny, skwaszonej gęby. Naprawdę. Lubię się pośmiać, doceniam różne rodzaje dowcipu i zbyt mi daleko do świętości, by powiedzieć, że nigdy nie rozbawił mnie jakiś grubszy żart lub sama nie opowiedziałam jakiegoś mniej grzecznego kawału.

A jednak uznaję w pełni granicę dobrego smaku i dziwi mnie, przeraża i dziwi, wciska w fotel, ale przez negatyw, bo przez pozytyw to wgniata dobra książka – że absolutnie wszędzie, nawet w miejscach, które niegdyś miałam za miejsca wytchnienia, odpoczynku w tym całym sieciowym surfingu i medialnym szumie, akceptuje się humor typu gif z defekującą panią i żarty z tych aktywności ludzkich, które ogółem uznaje się za intymne.

I nie mam tu na myśli pojedynczych przypadków czy chwil odmóżdżenia – co tu ukrywać, dawkę tegoż każdy sobie od czasu do czasu aplikuje, bo potrzebuje, nikogo tym nie krzywdząc. Zdrowa rzecz. Idzie raczej o proporcje i brak zahamowań. Nie każdy wesołek jest (jak mu się zdaje) anonimowym internautą na Onecie. Ci sami ludzie, których się zna z imienia i nazwiska, których można spotkać na ulicy, w pracy, w kółkach zainteresowań – zachowują się identycznie jak ci, których nigdy nie poznamy. Jak gdyby po wejściu w sieć zrzucali z siebie po kolei wszystkie „warstwy”, jak je nazywał Shrek; każdą jedną łupinę, oddzielającą człowieka o zdrowym poczuciu wstydu od ekshibicjonisty i prostaka.

Bo wesołki nie chichrają się tylko z cudzego, lecz z rozczulającą miną robią to samo ze swoimi znajomymi i samymi sobą.

Jasne, w gronie znajomych to i świńskie, pieprzne żarty przejdą, powie Czytelnik. Ja zaś zapytam tak: a co dziś oznacza słowo „znajomy”? Kim taki człowiek jest w sieci? Podpisem i awatarem? A co z reprezentacją podmiotów, wokół których orbitują nasze aktywności: zawodowa, fanowska czy publicystyczna? Jak pracodawcy i osoby zarządzające różnymi portalami, witrynami – nas widzą? Jak widzą nas ci, innymi słowy, którzy się do nas „przyznają”?

Dlaczego oburzał nas prezydent Komorowski, mówiący coś, zdaje się, o pilnowaniu żon, na spotkaniu dyplomatycznym? Przecież właśnie za tę cechę: rubaszność – kochamy prezydenta (tę miłość pokazują sondaże): za „Ho-ho-ho”, za rechot. Rechot nie będący złą wolą Pana Prezydenta, jak sądzę, ani czymś, czego mu też absolutnie nie można darować, zbliżający zresztą postać imć Komorowskiego do swojego chłopa, co może mieć pewną wartość jednoczącą naród… Jednak z kim jednoczącą? No, przecież nie z chamstwem! Doprawdy, niewinne są wpadki „Komora” przy tym, co można w sieci spotkać – niespecjalnie szukając, na żenujący poziom pieprzu można się natknąć nawet na gruntach z pozoru neutralnych, gdzie piszący mają pewne ambicje.

To właśnie dziwi i przeraża, brak cienia zażenowania, wstydu, słowa „przepraszam”, jakiegoś zdrowego walnięcia się w czerep, kurde, stary, przesadziliśmy, takich fot i takich tekstów się w sieć nie puszcza… – nie uświadczysz żadnej świadomości stanu rzeczy. Do pewnych błędów można się przyznać po czasie – gimnazjalista nie ma tej świadomości, żeby wiedzieć, iż czegoś po prostu nie wypada. Ale reszta? Do jakiego stopnia można się infantylizować i wydurniać?

Tu jest problem: brak limitu. Permanentne przyzwolenie na zaciesz. Niech się dzieci wybawią. Nawet, jak już dziećmi przestały być. Czasami dziecko dostaje „po pazurach” za żarty o Ukrainkach, ale już zwykle wtedy, kiedy rozpuściło się samo wszem wobec i rozpuścili je inni. Bo przecież jakakolwiek powaga czy dystans będą oznaczać, że się jest sztywniakiem: ą-ę snobem i smutasem.

Wstyd i zakłopotanie nie są miłymi uczuciami; człowiek nie wie, gdzie oczy podziać, dłonie się pocą, gęba piecze, uszy pieką, serce wali – i chciałoby się przygryźć język i zmilczeć, bo duma nie pozwala się kajać, i wybąkać przepraszam, bo jednak wstyd i lepiej mieć już za sobą, ulgę poczuć. Nic sympatycznego. Ale nie po to sumienie mamy, żeby gryzło, tylko po to gryzie, by oczyścić, zresetować umysł. Sumienie naszym przyjacielem jest, nie wrogiem.

Sieć się nie wstydzi. Internauci się „nie poczuwają”. Zresztą, z kogo niby mają czerpać wzorce, skoro nawet ci kabareciarze, którym talentu, wigoru, smykałki do sceny – Bóg nie poskąpił – sięgają po coraz prostsze chwyty? Skoro brakuje w ogóle kultury humoru w Polsce, bo nie bawią już finezja, aluzja, przymrużenie oka, stylizacja językowa w tekście, dobra kreska w komiksie, tylko szydera, słowo, które z tupotem wparadowało na „salony” internetowe? Ale, stop, o szydercach będzie w części drugiej, nie chcę się teraz zanadto rozpędzać.

Oczywiście, humor sieciowy ma swoje mody, trendy. Szafując hasłami tolerancji, internauci wiedzą jednocześnie, z kogo dobrze się śmiać. Konkretów nie wskażę, każdy człowiek myślący zobaczy, jak dalece zapanowała w tym temacie asymetria – asymetria, w której jedną stronę łaskocze się piórkiem, a drugą dźga igłą. Ta druga strona zazwyczaj ma odmienny światopogląd lub tradycję, wierzy w Boga, powiodło się jej, a nie nam. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele spraw celowo się przejaskrawia. Między innymi dlatego, by uzyskać z pewnych tematów przepyszne scenki rodzajowe; gdyby każdy ich bohater był wysoce uraźliwy, to ładny czekałby nas horror oskarżeń i podejrzeń. Sama potrafię się śmiać z przywar zaścianka, choć błękitnej krwi nie mam. Nie ma chyba charakteru i fizjonomii, których nie dałoby się obramować cierpką, ale smaczną karykaturą. Ale na litość, nie każdy umie rysować karykatury! Ta forma to nie jest pomazanie flamastrami zdjęcia przez zostawione bez nadzoru małe dziecko. A do jakiego rodzaju rysunku zaliczyć humor z fekaliami i pedofilią w tle? Bazgroły. Nie dziecięce, dziecko jest po to, by bazgrało i rozwijało się. To są bazgroły mazane przez człowieka dorosłego.

Na ścianie wychodka.

(O szydercach i chojrakach w następnych odsłonach Gderania)

5 komentarzy:

  1. Święte słowa. Lektura obowiązkowa. Tekst do antologii poświęconej netykiecie (ktoś jeszcze pamięta, że coś takiego istniało u zarania sieci w Polsce?), gdy takowa kiedykolwiek powstanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wołanie na puszczy Specynko. Bardzo prawdziwe, bardzo zasadne, bardzo potrzebne i tyleż nieskuteczne, bo Ci którzy powinni byli je usłyszeć, mają małżowiny uszne objęte designerskimi słuchawkami... łup, łup, łup... "zaciesz, banan i radocha"
    Ale wiesz co? Wołaj, wołaj gdzie możesz i ile możesz. Ja jestem większy, podejdę pacnę jeden, drugi pusty łeb, hełmofon spadnie... może usłyszą...
    Tylko czy zrozumieją, czego Ty od nich chcesz Dziewczynko?

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak nie zrozumieją, to im przyślemy detektywa Gajkowskiego z Atekami :>.

    Do innych: Detektyw Gajkowski to dłuższa historia, w każdym razie chodzi o pewnego bohatera mojej wyobraźni, którego powyższy Anonimowy jest fanem. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. O tak! Przepraszam, za offtopic ale nie mogę się powstrzymać: Maniek wróć! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Kurczę, to jemu było Marian? :)

    Pamiętasz, Anonimie-Nieanonimie, więcej z tej historyjki niż ja. :)

    Cóż, może szarpnę się któregoś dnia na szorciaka kryminalnego z Gajkowskim. Ale niczego nie obiecuję. ;)

    OdpowiedzUsuń