poniedziałek, 25 lutego 2013

Rozgrywka pełna emocji


 
Michał Cholewa – Gambit

Autor: Michał Cholewa
Tytuł: Gambit
Tytuł oryginalny: -
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Ender
Seria/Cykl wydawniczy: WarBook/Warbook

Data wydania: 18 kwietnia 2012
ISBN: 978-83-62730-06-3
Liczba stron: 320
Gatunek/Kategoria: fantastyka militarna, military SF, science fiction, SF
Ocena: 8/10



Zacznę od detalu, od akcentu graficznego: obwoluty Gambitu, wykonanej przez Mariusza Kozika. Pierwsze skojarzenie może być takie: kolejna sztampowa historyjka o futurystycznych wojakach. On postawny, szeroki w barach twardziel, ona dźwiga broń większą od siebie i niżej seksownej talii prezentuje wystające spod wojskowych spodni białe majteczki. Jednak okładka tej pozycji jest lepsza niż współczesne bohomazy, zdobiące pop-literaturę. Mimo ewidentnego komiksowego sznytu, ma w sobie umiar, smak i szczerość. Szara mgła spowija sylwetki i wprowadza surowy, ascetyczny rys, zwiastujący mocną literaturę na serio. Obok zgrabnej pupy kobiety i ewidentnej atrakcyjności mężczyzny oraz ich wielkich giwer – elementów pop-kanonu, gdzie wszystko jest pół żartem i pasuje do świata gierczanego, nie literackiego – mamy tu pewien zwiastun nieco innej prozy. Tej „z wkładką”, z refleksją – twarze obydwojga są pełne nieoczywistych emocji.

Było jedno i drugie: rozrywka i głębia, w ilościach na tyle dobranych, że lekturę uważam za przynajmniej bardzo dobrą. Jeśli dodać do tej jakości fakt, że Gambit to debiutancka powieść Michała Cholewy – suwak oceny przesuwa się automatycznie o jedną pozycję wzwyż. Bo oto widzimy pisarza dojrzałego już na starcie; po tak mocnym wejściu Cholewy na fantastyczną scenę, możemy od niego oczekiwać tylko lepszych książek.

Wyliczając zalety Gambitu, nie można nie podkreślić, z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Militarna SF to szuflada o określonej pojemności i z konieczności nie pomieści Bóg wie ilu wątków. Do tego ma swoich czołowych przedstawicieli, z Dawidem Weberem na pozycji lidera. Debiutować w tak mocno obsadzonym i wyeksploatowanym gatunku to sztuka trudna. Bo ileż można się tłuc i to w imię naciąganych ideologii? Żeby tylko w książkach… Jeśli rozszerzyć spektrum odniesień o inne media, to przykładów różnych wersji historii o chłopcach z bronią mamy aż nadto. Nawet gdy nic nam nie powiedzą aluzje do słynnych dzieł fantastycznych, wyłapywane przez recenzentów Gambitu, to chyba każdy szybko wpadnie na ciąg skojarzeń z hasłem „film wojenny”. Osobom, którym obca jest tematyka militarna i żelaznym pacyfistom – niewiele pewnie pomogą ponadgatunkowe zalety powieści, jeśli odbiorcy ci nie trawią gatunku samego w sobie.

Seria WarBook wydawnictwa Ender postawiła przy tym na własne podwórko. Przyciąga polskimi nazwiskami, nad wyraz skutecznie – już dorobiła się fanów. Cholewa pod szyldem WarBooka pojawił się jako „jeszcze jeden do podziału”, i to w gatunku, w którym łatwo przeszarżować. Postawił na gambit. Opłaciło się.

Punktem wyjścia dla fabuły jest postapokalipsa. Traktowana pretekstowo, jako preludium do światowej kosmicznej wojny. W Wigilię 2204 roku tajemniczy Chiński Wirus powoduje zbuntowanie się Sztucznych Inteligencji, zawiadujących większością skomplikowanych procesów obliczeniowych. Bunt oznacza Bum! – zagładę. Centrum aktywności ludzkiej przenosi się w kosmos, już podbity. Nikt nie zamierza jednak żyć tam grzecznie, jak w raju; lwię obok jagnięcia. Bynajmniej. Jak to w postapo bywa, każdy bez pardonu walczy o swoje, wszechświat staje się wielką areną walk. A walki toczą żołnierze USA, chińskiego Imperium i – zaskoczeni? – Unii Europejskiej. To pod sztandarem tej ostatniej walczą główni bohaterowie. Pierwszoplanowe miejsce akcji – tajemnicza, osnuta mgłą planeta New Quebec, staje się polem rozważań na temat wojny i człowieczeństwa, celu i konieczności. Zmuszając czytelnika do prawdziwego pościgu za akcją, galopującą jak w czystej sensacji – Cholewa jednocześnie serwuje mu pożądane „coś więcej”, do końca książki trzymając w napięciu.

Zarówno w budowaniu napięcia, jak i utrzymaniu tempa akcji, pomaga wykorzystanie bohatera zbiorowego. Niby konkretnego protagonistę mamy – jest nim Polak, szeregowiec Marcin Wierzbowski. Zaciągnął się, by opłacić leczenie ciężko chorej siostry, nie rozstaje się z wysłużoną talią kart, z której wróży sobie pomyślność bądź pecha co do najbliższej przyszłości. I w zasadzie tyle o nim wiemy; włożenie w myśli bohatera refleksji nad wojną, sprawiedliwością i człowieczeństwem, spostrzeżeń na temat niejednoznacznej, możliwe, że wpół-świadomej natury mgły – to za mało, by stał się wyrazistym. Ale tylko tyle było autorowi potrzebne, by jednym, spajającym głosem, jak pisarskim klejem, połączyć wszystkie inne życiorysy, postawy i sądy oraz poszczególne elementy cząstkowych fabuł, składających się na całość Gambitu.

W gąszczu nazwisk, fenotypów, szarż – nie brakuje bowiem sylwetek, do których można się przywiązać, wbrew pierwszemu wrażeniu ich niedopracowania. Budowa każdej jednej jest podobna: kolor włosów, skóry, pochodzenie, zdradzane głównie brzmieniem nazwiska, jedna, swoista cecha charakteru czy umysłowości (np. porywczość CJ’a, chłód i opanowanie Cartwright, dziecinna, granicząca z upośledzeniem naiwność Małego). Momentami można odczuć wrażenie hiperpoprawności politycznej i swoistego natręctwa, każących autorowi umieścić w książce prawie każdą nację i karnację – bo nuż kto pomyśli, że rasista.

Da się jednak postrzegać wszystkich żołnierzy nie jako pospiesznie rozpisaną zbieraninę literackich typów, lecz jako konkretny oddział, zgrany zespół. I jednocześnie można polubić poszczególnych członków tego zespołu. Kiedy ktoś umiera, obrywa, ma kłopoty – odczuwa już nie „ktoś”, a Kowboj, Kicia, Bueller, Szczeniak. A razem z nimi odczuwa czytelnik. Wywołanie u odbiorcy empatii przy tak szkicowej kresce – to duży plus i oznaka dopracowanego warsztatu autora.

Zaskakująco wiele postaci to kobiety. Co prawda, można się zastanowić, czy tak duża liczba pań na linii frontu nie jest przesadą. Kobiety w armii Cholewy to bowiem i stratedzy-oficerowie, i szeregowe, walczące w ogniu najcięższych zmagań, i dowódcy statków kosmicznych. Brunetki, blondynki (szczególnie te ostatnie wydaje się lubić autor, obdarzając blond włosami najwyraźniejsze z bohaterek), niby podobne jedna drugiej, a obdarzone rysem charakterystycznym i… urocze. Kobiety-żołnierze zachowują w Gambicie pełnię swojej kobiecości. Bywają wyszczekane, chłopczycowate jak Bueller, niewzruszone jak iście żelazna porucznik Carthwright, ale zasadniczo nie przypominają ani Herod-bab, ani też wyemancypowanych do imentu, wulgarnych i wszystko umiejących heroin-marysójek. Są za to wrażliwe, wątpiące, drobnej budowy, nawet nieco dziecinne (jak Isaksson, traktująca wojnę jak świetną zabawę), odpowiedzialne i potrafiące dzięki swojej empatii dostrzec rzeczy, których mężczyźni nie wyłapią. Są kobiece, dziewczęce, ludzkie.

Cholewa schodzi ze swoją „kamerą” w sam środek żołnierskiego życia, obserwowanego przez nas tak w bazie, jak i w polu, gdzie walczący grzęzną w błocie i gęstej mgle. Wszelkie wnioski na temat sensu militarnych działań, jakże często sprowadzające się do frazesu „Wojna jest straszna, bo ludzie cierpią, ludzie cierpią, bo wojna jest straszna”, raczej przemyca niż świeci nimi po oczach. I dobrze, że tak rzecz wygląda. Tam gdzie pojawiają się próby „pójścia w głąb”, fragmenty są słabsze.

Kiedy pisarz mówi już wprost o konflikcie sumienia z powinnością żołnierską (np. poprzez dialog Brisbane’a z Reese’em), robi się momentami nieco zbyt ckliwie i przewidywalnie, a to właśnie przez dosłowność. Dużo lepiej wygląda ów konflikt w prostych, chwytających za serce obrazach, w których poszczególni bohaterowie, głównie ci z Czterdziestego Regimentu, przeżywają codzienne trudności i wielkie dramaty. Sprawnie operując piórem, Cholewa traktuje swoje figurki szachowe z szorstką czułością, wrażliwością skrywaną umiejętnie pod warstwą dziania się. Doskonałym przykładem są tutaj delikatnie zaznaczone, ledwo zasygnalizowane, a rozegrane po mistrzowsku, wątki miłosne. Żaden zresztą inny wątek dodatkowy, zgrabnie wpleciony w fabułę, nie przeciąża głównego, dzięki czemu książkę czyta się błyskawicznie, będąc „straconym dla świata”. A przecież Cholewa pokazuje nam istną symultanę!

Gra toczy się nie tylko między Amerykanami i żołnierzami Unii. To także pełen nerwów pojedynek między Brisbane’em a Christiansenem; między dwoma różnymi, lecz równie mocno uzasadnionymi przez wojenną rzeczywistość spojrzeniami na odpowiedzialność za cudze życie. Między wstydem wobec niewinnych cywilów, obrywających za cudze ambicje, a lojalnością i solidarnością ze swoimi. Ta pełna emocji rozgrywka znajduje kapitalny finał w postaci bardzo sugestywnego, symbolicznego zakończenia, wyjaśniającego i klamrującego nad wyraz zręcznie znaczenie tytułowego „gambitu”.

Same zalety... Czyżby więc Gambit był książką  idealną?

Wad jest kilka, lecz są to drobiazgi, wynikające zapewne z braku doświadczenia pisarza. Nie ma też sensu twierdzić, że czegoś zabrakło, bo to sam autor wie, co zamierza opisywać. Owszem, można spytać, czy Cholewa naprawdę nie wiedział, w jakiej sytuacji jest UE, kiedy pisał swoją książkę – kryzys już wówczas grzał się przy unijnym kominku, a sztucznie napompowany potworek, zwany „wartościami europejskimi” zaczął spuszczać parę. A tu proszę – Unia silna, Unia solidarna, Unia ton nadaje. Wątpliwości budzi też krótkie, jakby urwane, przesunięcie obiektywu na Amerykanów. Taki manewr pasuje do świata „gier wojennych”, których można się dopatrzeć w książce, autor stosuje go jednak, jak na mój gust, zbyt niekonsekwentnie, jakby się nagle wycofując z raz powziętej koncepcji, przez co rozłożenie akcentów fabularnych i kompozycja utworu nieco siadły. Można zapytać, czy naprawdę nie dało się mniej banalnie, z większą finezją potraktować milczącego świadka zdarzeń – mgły. Ale czy wtedy akcja nie skręciłaby za bardzo w stronę klimatów z nawiedzonymi bagnami, z duchami przeszłości, z nienazwanym złem z kosmosu, co znamy, może lubimy, ale już widzieliśmy? Możliwe, że szczerość relacji z pierwszych linii frontu, esencja książki militarnej – ucierpiałyby na takim zabiegu. Zwłaszcza, że opisów nie brak: mamy do czynienia z mnóstwem szczegółów technicznych, oddanych realistycznie i w odpowiednich proporcjach. Trochę więcej i mogłoby się nie udać.

Na szczęście się udało. Bardzo, bardzo dobrze.

6 komentarzy:

  1. Wielu blogerów mogłoby uczyć się od Ciebie sztuki recenzenckiej. Wielu pewnie zdziwi się, ile można wyczytać z jednej książki i jak dużo można mieć do powiedzenia na jej temat. To zresztą uwaga, którą można zastosować do wszystkich twoich recenzji. Pozostaję pod wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za komentarze, Marku. Uwagi i opinie na temat recenzji przyczyniają się właśnie do tego, że te ostatnie lepiej potem wychodzą. Chociaż wierz mi, na razie to ja jestem na pozycji żaka, nie odwrotnie.

    A ta prosta niby książka, jaką jest "Gambit", faktycznie zawiera cenne spostrzeżenia i przyznaję, że sama jestem zaskoczona tym, jak bardzo "ludzka" jest to lektura. Spodziewałam się tylko naparzania z laserów w kosmosie, a dostałam coś, co ma potencjał na osobne uniwersum. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Coś mi ten 'Gambit' ciągle ostatnio miga przed oczami. A to Anna Kańtoch poleca w wywiadzie, a to ty pochlebnie recenzujesz... Pozostaje mi jedynie dodać do długaśnej kolejki 'do przeczytania' :o)
    Świetnie się Twoje teksty czyta, obiecuję zaglądać! Będę jednak niesamowicie wdzięczna, jeśli zechcesz dodać opcję komentowania pod dowolnie wybranym nickiem, z możliwością wstawienia pod rzeczonego nicka odnośnika do własnej strony, bo tak mi trochę głupio się sygnować imieniem, nazwiskiem i linkiem do pustego i założonego z konieczności konta na Bloggerze/Google+ ;o)

    Pozdrawiam, LW.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie sądziłam, Lady, że interesują Cię moje pseudo-eseje, no proszę. A to się miło zdziwiłam. ;)

    A na niedogodność ustawień nie wpadłam po prostu. Bo nadal się poruszam na tej platformie jak dziecko we mgle, przedzierając przez błędy i "strajki" systemu. Nawet nie wiem, jak to wszystko wygląda, bo mam komputer godny retrofuturystycznego Fallouta.

    W takim razie zmienię to ustawienie, dzięki za cynk i także pozdrawiam.

    A co do książki, to trzeba też, wydaje mi się, lubić w ogóle tematykę wojenną, militarną. Wychowana na takich filmach, jestem już skażona, a komuś, kto nie lubi takich akcyjniaków, książka niekoniecznie podpasuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, od razu lepiej, dziękuję ;o)

      Pewnie, że mnie interesuje Twoja pisanina :o) Dobre teksty kulturalne, szczególnie traktujące o literaturze (choć czytanie o literaturze nie jest może tak rewelacyjnym sposobem spędzania wolnego czasu, jak czytanie literatury) zawsze pochłaniam z przyjemnością.

      Nie mam absolutnie nic przeciwko tematyce wojennej, o ile nie trzeba sobie treści książki i przebiegu militarnych starć nanosić na mapę taktyczną, żeby ogarnąć i się odnaleźć :P A że ostatnio dręczy mnie ciągły głód dobrego s-f, 'Gambit' powinien mi podpasować.

      Usuń
  5. Cieszy mnie to, zwłaszcza, że publicystyka sieciowa dąży do skrótów, często kosztem treści, więc fajnie widzieć, że ktoś czyta i dłuższe teksty. ;)

    Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić książkę. Tę i inną z dobrze ocenionych.

    A stosik "do przeczytania" przyprawia mnie o rozpacz i nerwicę (jakbym już tej ostatniej nie miała). Kiedy ja to wszystko nadrobię, o Przedwieczny... O.o

    OdpowiedzUsuń