sobota, 2 marca 2013

Wyprawa po złoty środek


 
George R.R. Martin, Gardner Dozois, Daniel Abraham – Wyprawa łowcy

Autorzy: Daniel Abraham, Gardner Dozois, George R.R. Martin
Tytuł: Wyprawa łowcy
Tytuł oryginalny: Hunter’s Run
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: sierpień 2010
ISBN: 978-83-7506-458-2
Liczba stron: 360
Gatunek/Kategoria: fantastyka, przygodowa, sci-fi
Ocena: 7/10



Na Wyprawę łowcy przyszło czytelnikom czekać ponad trzydzieści lat. Tyle czasu upłynęło od zapisania pomysłu przez Dozoisa do wydania powieści, zrodzonej z prostej noweli o  Ramónie Espejo. Pomysł na grubszą opowieść podsunął Martin, który zetknął się z historią już rok po stworzeniu jej fundamentów, a cztery lata później dołączył do procesu twórczego. Ten przebiegał raz prężniej, raz wolniej, z przestojami, jednak przygody pyskatego Indiańca wciąż odżywały i nie dały o sobie zapomnieć – aż wywierciły swoją dziurę w brzuchu. W trzech brzuchach, bo już w następnym stuleciu duet Martin-Dozois przeistoczył się w tercet, z młodym pisarzem, Danielem Abrahamem jako świeżą krwią.

Jak widać, niezła awantura z tą powieścią była. A że awanturą jest sama historia, robi się jeszcze ciekawiej.


Fabuła Wyprawy… ma na całej linii mocne punkty, które sprawiają, że książkę czyta się piorunem. Akcja zawiązuje się równie szybko, z intrygującą zagadką na początku. Główny (anty)bohater, Ramón Espejo, Meksykanin indiańskiego pochodzenia, żyje na planecie-kolonii ziemskiej, São Paulo. Władza Ziemian nad młodym terytorium jest tylko marionetkowa; faktyczną kontrolę sprawują Enye – obcy o dość odrażającym wyglądzie. Obok tej jednej rasy, w kosmosie „liczy się” jeszcze kilka innych, równie paskudnych wizualnie, a biedni homo sapiens muszą tańczyć, jak im kosmici zagrają. Da się jednak żyć całkiem nieźle, będąc twardym sukinkotem. A takim jest Ramón. Nie da sobie w kaszę dmuchać, nie ma cierpliwości do innych. Utrzymuje się z wyszukiwania i pozyskiwania minerałów, lecz majątku nie posiada i śpi kątem u kochanki. Często mija się z prawem, wdaje w bójki. W końcu popełnia więcej niż zwykły wybryk i musi uciekać. W dziczy poza skupiskami kolonistów znajduje coś bardzo, bardzo dziwnego i… rozpoczyna swoją podróż życia. 

Wyprawa łowcy ma wszelkie cechy literatury… fajnej. „Fajny” zasadniczo nie jest właściwym słowem dla rzeczy dobrych. Jak są więcej niż dobre, to „fajny” je zdyskredytuje. A jeśli kiepskie, to i nie fajne.

Jednak pomiędzy dwiema skrajnościami jest cały szereg powieści, które czyta się jednym tchem, które najzwyczajniej, bez ideololo, mogą się podobać, mają wyrazistych bohaterów, wartką akcję, soczystą epickość, są niegłupie i czytania takich człowiek zwyczajnie w świecie się nie wstydzi. Są to książki środka, złotego środka – gdzie wyważono proporcje literackich ambicji i atrakcyjności samej opowieści.

Do takiej literatury zalicza się Wyprawa łowcy. Właściwą na określenie gatunku, choć prowizoryczną i dość potworkowatą nazwą będzie dla tej lektury „science fantasy”. Że hę? Taka hybryda naprawdę tu pasuje. Oto bowiem mamy bajeczny sztafaż innej Ziemi, czyli planety São Paulo z jej dziwaczną florą i fauną (choć nie na tyle dookreśloną, by poza sztafaż wykraczać), obcych jak gumowate postaci z Gwiezdnych Wojen i mnóstwo czystej, nieskrępowanej fantazji.

Krzywiąc się na taką prostotę świata przedstawionego, trzeba pamiętać, że źródła Wyprawy… tkwią w specyficznej fantastyce „naiwnej”, której atutami były pionierskość i brak zahamowań w snuciu wizji przyszłości. Powieść może kojarzyć się z czasami, gdy pozwalano sobie na dziecięcą niemal szczerość i niefrasobliwość w eksplorowaniu wyobraźni. Przestrzeń wypełniały najdziwaczniejsze statki kosmiczne, hałasujące w próżni jak stare autobusy, mnóstwo ras pałętało się po wszechświecie, ludzkość łatwiej sięgała po pewne rzeczy, a generalnie to wszystko można było sprzedać przy mniej drobiazgowym tłumaczeniu się, co, jak i dlaczego działa. Historia, w którą wsadzi się ileś roślin o dziwacznych nazwach i doda do tego kilka gatunków obrzydliwych kosmitów, może się dziś wydawać archaiczną i zbyt prostą.

W tej prostocie jest jednak urok. I konieczność. Bo SF to w książce tylko domieszka. I to nie ta najobfitsza spośród innych. Przyprawa ma danie okrasić, a nie zdominować. W oprawie fantastycznej trzej panowie, nie licząc redaktora, zaserwowali nam po prostu świetnego, miszmaszowego akcyjniaka.

Jest to książka jak najbardziej przygodowa. Ze świadomymi nawiązaniami do perypetii Hucka Finna. Jest to historia łotrzykowska, chociaż Ramón to nie łotrzyk, tylko łotr, i to z tych gorszych. To wreszcie także powieść drogi – bo w wędrówce Ramóna najmniej o samą podróż i jej założony cel chodzi. Ramón poznaje siebie, poznaje swoje tatecreude i cechy, które niekoniecznie chciałby oglądać w psychologicznym lustrze. W tle pojawia się też szczypta sensacji, kryminału nawet – jest trup, jest policja, jest pościg. Najmocniejszy akcent to powracający w literaturze, nie tylko SF, problem relacji ja-obcy. Przy czym obcy czasami potrafi być zaskakująco ludzki, a inność bardziej swojska i zrozumiała od postępowania własnego gatunku, popełniającego co rusz aubre, błąd w sztuce bytu. Przyznaję, że nie jest to temat, którego byśmy nie znali, niezbyt też nowatorsko rozwiązany.

Twórcy Wyprawy…, kreując sylwetki obcych, wpadli bowiem w tę samą pułapkę, co gros innych pisarzy-fantastów: antropomorfizacji, projekcji ludzkich zachowań i postaw na potencjalnych kosmitów, umieszczania mniej lub bardziej nielubianych cech własnych w kauczukowym kostiumie obcego. Poniekąd rozumiem powszechność tego zjawiska; żeby faktycznie oddać specyfikę innej istoty rozumnej, trzeba by niejako wyjść z siebie, przeskoczyć własny język i kulturę, a to niemożliwe, więc wszelkie środki służące do opisu będą tu tylko półśrodkami. Co nie znaczy, że da się przełknąć każdą toporność w tym względzie. O ile jeszcze Maneck jest sylwetką złożoną (gdyby był jednowymiarową, ani realna, ani symboliczna podróż Ramóna nie miałaby racji bytu), o tyle chodzące, śliniące się głazy, jakimi są Enye – to prostacki przykład tworzenia czarnego charakteru z piekła rodem, metodą „wielki, zły i brzydki”. I szlus, pozamiatane. Enye są tak obmierzli, że kosmita istniejący sam przez się, a nie stworzony w pryzmacie ludzkiej estetyki i ludzkiej etyki – nie może budzić sympatii. Nawiasem mówiąc, brzmienie nazwy rasy, melodyjne i wdzięczne, pasuje do brzydali jak kwiatek do kożucha. Jeśli są między Czytelnikami fani lub choćby sympatycy irlandzkiej pieśniarki Enyi, łączę się z nimi w bólu.

A jednak wnioski z relacji człowiek-obcy, ja-inni nie są już tak proste, jak jej przedstawienie. Zasługa to samego bohatera. Espejo jest po prostu takim cabrón, że momentami aż chce się mu przyłożyć, zamiast kibicować. Nieustanne pokazywanie cojones i własnej wartości poprzez gburowate zaczepki, może zirytować. Lub dostarczyć złośliwej przyjemności, kiedy widzimy, że nareszcie przyszła kryska na protagonistę. Obserwując Ramóna czy narwaną Elenę (skądinąd, krewką jak Maria Elena-Penélope Cruz z Vicky Cristina Barcelona, ten sam typ), można dojść do wniosku, że jeśli ludzkość wygląda tak, jak oni – para niedojrzałych, dziecinnych, wartych siebie egoistów, kłócących się z byle powodu – to na lepszy los niż wylizywanie głazowatych Enye nie zasługuje. Ba, według logiki tatecreude, jesteśmy anomalią, która tylko zakłóca funkcjonowanie innych istot.

Równocześnie jednak widać, że są w Ramónie zalążki kogoś lepszego. Kogoś, kto może nawet chciałby być inny, niż jest, lecz wkręcił się już w szprychy błędnego koła. Przekonany, że otoczenie szanuje go właśnie za to, co przecież dzieli, nie łączy – nieustanne stawanie okoniem – Ramón i chce, i nie chce się zmieniać. Z jednej więc strony antypatyczny socjopata, z drugiej – człowiek wyobcowany, pragnący się dowiedzieć, co z tą ludzkością jest, do diabła, nie tak. Zdający sobie jednocześnie sprawę, że nie stać go na bycie istotą kryształową, za późno. Przemiana mentalna Ramóna nie kończy się wcale przeobrażeniem bestii w rycerza. Espejo zostaje Espejo, drań jest tylko mniejszym draniem. Otwarte zakończenie wiele mówi o Ramónie i jego dalszych planach, ale nie wskazuje, by siedzący w mężczyźnie wilk dał się szybko obłaskawić. Bohater do końca kombinuje, jak tu wyjść na swoje i się nie narobić. Jest autentyczny, autentycznie wkurzający i albo go pokochacie, albo znienawidzicie. Przeklinający aż uszy więdną, protagonista stanowi o sile książki, której fajności daleko do bycia dziełem sensu largo.

Język tejże nie jest językiem arcydzieła; pierwsze zdania sugerują nawet (szybko jednak mijającą) niemrawość akcji i toporność stylu (morze ciemności, czarna nicość). Sekwencja obrazów z Uwertury kojarzy się z czymś, co to „chyba już widziałem” (mnie osobiście z Farmerem i jego powieścią Gdzie wasze ciała porzucone). Na szczęście, po tym krótkim rozbiegu akcja nabiera już tempa, styl okazuje się przyzwoity, a śladów spojeń na całej konstrukcji, tworzonej przecież trzema piórami – nie widać. Wrażliwszych czytelników może zrazić stek przekleństw, obecnych w prawie każdej myśli i dialogu Ramóna. Nie kocha się z kobietą, tylko z nią pieprzy, wyzywa wszystkich od ..ujów, zachowuje prostacko. Ale jak miałby mówić ktoś taki, jak on? Dlatego bluzgi pasują do reszty, jakkolwiek mogą zniesmaczać. Relacji Espejo i Eleny też przecież daleko do czegoś więcej niż parzenie się, a on sam ma w sobie tę samą meksykańską wściekłość, energię i bunt, które słyszę i lubię w muzyce Hocico. I nawet jeśli „dziki Meksyk” planety nie jest za szeroko opisany, to czuć jego posmak, niczym smak ostrej papryczki, w żargonie bohatera i niektórych detalach. Nie jest w tym ostatnim aspekcie najgorzej, choć nie wybitnie – czyli tak samo, jak z resztą świata São Paulo.

Czy warto było czekać, co się wyrodzi z noweli z lat siedemdziesiątych? Czy pomysł zanadto nie zardzewiał? Cóż, rdzy trochę jest. Ale w ilości, przy której da się powiedzieć, że to celowo, ot, styl taki, literacki vintage, postarzane fabrycznie ciuchy. Pewna naiwność powieści nie przesłania jej kilku mocnych walorów, czyniących Wyprawę… bardzo przyjemną historią.

Dlatego przeczytajcie ją sobie. Bo to fajna książka była. Właśnie tak. Fajnie jest się wyprawić na terreno cimarrón.

4 komentarze:

  1. Mnie książeczka deczko rozczarowała, może dlatego, że oczekiwałem od niej zbyt wiele? Z pewnością, ale po takich nazwiskach mam prawo spodziewać się literackiej uczty smaków niczym w burżujskiej restauracji - nie miłego dla podniebienia kebaba na rogu. I to, i to syci, ale lepsze wspomnienia oraz humor ma się raczej po tym pierwszym.

    Osobiście odczułem też te trzydzieści lat leżakowania powieści w szufladzie. Obcowanie z "Wyprawą Łowcy" przywodzi na myśl sinusoidę. Toporność i ciężkostrawność nagle trafia w swobodne oraz lekkie tony, aby później bez ostrzeżenia wrócić do starego stylu. Podobnie jest z akcją - w pewnych momentach wieje nudą tak mocno, że człowiek ma ochotę uderzyć w kimono, aby chwilę potem wrzucić trzeci bieg. Nie są to niestety płynne przejścia.

    Sam bohater jest dla mnie masakryczny i płytki. Jasne, doskonale zdaję sobie sprawę, że facet miał być bucem pierwszej wody. Jednakowoż epatowanie przekleństwami, czystym chamstwem i pewną irracjonalnością zachowania powoduje, że protagonista staję się jakąś chodzącą karykaturą osiłka ze slumsów. Przy kreacji tego typu antybohaterów również potrzeba pewnej enigmatyczności i subtelności (tutaj ich zabrakło), a nie wyczucia przypominającego przyjęcie na twarz uderzenia z buzdygana.

    Szkoda, bo sam koncept miał potencjał, a kilka rzeczy faktycznie wyszło (wspominane opisy, bogactwo gatunków, gdzie sci-fi gra rolę przyprawy, ciekawe zwroty akcji). To jednak za mało, abym miał kiedykolwiek chęć wracać do tego tytułu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fakt faktem, że środek ciężkości przypada tu na samego bohatera. I jeśli się go nie polubi, książka cała siądzie, bo komu kibicować, jak właściwie mamy tylko jego i trochę niesympatycznych kosmitów?

    Mnie w kategorii czytadlanej "Łowca" odpowiada, a poza nią nie ma sensu w ogóle mówić o takiej fabułce. Bo też i żadna to klasyka. Ale sentyment będę mieć, chociaż Ramón to straszny pendejo jest. ;)

    Ale może ja wyrozumiała jestem, u mnie naprawdę źle robi się z książki od sześciu i niżej. Będę musiała chyba coś skrobnąć w kwestii skali ocen, bo wychodzi na to, że złe książki mi się nie trafiają, niedobrze. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Haha... No tak - na śmierć zapomniałem, że kobiety uwielbiają niegrzecznych chłopców ;)

    Raczej, że na chwilę obecną wybierasz same dobre książki lub renomowanych autorów, co tylko dobrze świadczy o Twoim researchu i instynkcie bibliofilskim :P Generalnie życzę, abyś jak najdłużej unikała obcowania z kiepską literaturą. Choć, nie ukrywam, że obserwowanie jak drzesz pasy skóry z jakiegoś grafomana i wgniatasz w błoto produkt jego skacowanej wyobraźni, byłoby istotnie wielce intrygujące. Do dzieła zatem! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Drzeć pasy trzeba umieć, a nie sądzę, bym była wprawionym katem. Generalnie staram się nie szafować epitetami bez pokrycia ("nudne", "głupie", "papierowy", etc.), bo nikomu to informacji naprawdę nie daje, a autora krzywdzi, zwłaszcza debiutanta.

    Inna sprawa, że często oceniam wyżej coś, co inni zlekceważyli lub właśnie nie pieję z zachwytu nad cudzymi ochami i achami. Być może to dlatego, że lubię tzw. główny nurt i dość często z nim fantastykę "zdradzam" (a właściwie fantastyka to drugie, nie pierwsze małżeństwo, choć posiadam "duszę fantasty").

    Niegrzecznych chłopców? Wiesz, bohater "Wyprawy(...)" to sukinkot taki, że nie chciałabym podobnego do niego chłopa. Ale to przecież tylko dobrze świadczy o autorach, że udało im się stworzyć tak przekonującego antybohatera, by aż chcieć go walnąć w łeb.

    Teraz mam na tapecie za dobre rzeczy, więc nie wiem, kiedy się doczekasz tortur recenzenta, Waćpan. Cierpliwość się przyda. ;)

    OdpowiedzUsuń