środa, 16 lipca 2014

Skarby nieutracone: refleksja pierwsza




Lipiec to namiętny miesiąc.

A namiętności nie są dobre.

Mieszka w nas chochlik, który kruchość chce potłuc (delikatność prowokuje do jej nadwyrężenia) zachwyt zracjonalizować (bo zachwyt urąga zimnemu, taksującemu rozsądkowi), a to, co kocha, egoistycznie posiąść i zniszczyć. Tak działają namiętności; wiążą się z radosną przyjemnością budowania wieży z klocków i niszczenia jej. Wciąż na nowo. Namiętności nie mają wyłącznie pozytywnego znaku. Truizm? Niby tak. Jeśli jednak spojrzeć na świat za oknem, który z przeżywania doraźnych przyjemności uczynił sobie pryncypium, trudno nie zwątpić, czy wszyscy wiedzą, jak to z namiętnościami bywa.



I tak jest podczas kanikuły, a przynajmniej ze mną: w nagrzane wieczory opadają mnie myśli raczej chłodne. Może i dobrze, bo pozwalają schłodzić głowę i wydusić z siebie tekst potrzebny na wczoraj. W leniwe popołudnie przysiadam z kawą, która gorącem nie ustępuje tej zimowej i zamiast słodkiego nieróbstwa odczuwam skutki nieróbstwa niedobrego gatunku: tego ciążącego, depresyjnego. Miodowa kleistość powietrza i aura wakacji daleka od palm i riwiery wcale mi nie pomagają. Wiem, gdzie żyję i mieszkam (a palmowe krajobrazy akurat i tak średnio lubię). Wychodzę do ogrodu swojego lub dziadków i czuję ściśnięcie serca: nie umiem i nie chcę stąd odchodzić. Chcę i
rozmyślam się natychmiast .


Skończyłam właśnie „Donikąd” Konrada Czerskiego (recenzja wkrótce na łamach Qfanta), zaskakująco udany debiut powieściowy wrocławskiego autora. Wśród wielu refleksji i „myślościeżek”, jakie generuje ta książka, znajduje się i pewien banalny, ale jakże prawdziwy wniosek: im bardziej uciekamy wewnątrz siebie, tym większych, soczystszych gruszek na wierzbie oczekujemy od życia. Chociaż kwaśność rabarbaru, cierpkość pomidorów i reszta smaków z najbliższego sąsiedztwa przewyższa rajskie owoce. Czytając o perypetiach Brunona Wernera, myślę sobie: facet, niekoniecznie cię lubię. Ale jak dobrze znam. Dlatego równocześnie cię lubię. Mimo wszystko. Rozmemłany nierób. Zagubiony, wrażliwy człowiek o artystycznej duszy. Kto nas upoważnił do wydawania sądów o tobie, Bruno?



Bohater Czerskiego ucieka w papierowy labirynt: książek i fikcyjnych światów. Nie jest to nawet świat wirtualny; w przypadku moim i Brunona, prognoza o zatopieniu się nieprzystosowanych w przestrzeni internetowej jest nie do końca prawdziwa. Wirtualność pachnie zawsze nieco gadżeciarstwem i byciem na fali. A labirynt jest papierowy: archaiczny, odwieczny, niemodny. Chodzi nie tylko o papier książek, ale o sam fakt, że ucieczka we własne Gdziekolwiek jest silniejsza i bardziej pierwotna niż uzależnienie od Internetu. Nie mam konta na fejsie, smartfon, który brat sprezentował mi na Gwiazdkę, do tej pory leży w firmowym pudełku; wciąż zapominam przenieść się z przestarzałej już, wyposażonej w klawisze, komórki, na nowocześniejszy sposób łączenia ze światem. Choćbym bardzo chciała, nie potrafię skupić uwagi na serialach. Zaczynam pytać młodszych kolegów o znaczenia niektórych sieciowych powiedzonek. W życiu nie odwiedziłam 4chan i przestałam udzielać się na forach. A Lektura Specjalna dogorywa.



Dochodzę do wniosku, że te same stare kąty, które wydają się znane na wylot i powodują uczucie kluchy w gardle (gdy uświadamiam sobie, że inni w tym czasie są globtroterami, a mnie na podobną ekstrawagancję nie stać, głównie mentalnie), nagłego cienia nad głową, mimo braku drzewa, i najcichszego skowytu w samym środku ciszy — letniej, lepkiej, brzęczącej — potrafią mnie olśnić skrzętnie skrywaną obcością. Bo wiedzę o nich oparłam o powierzchowne akcenty: te same trasy w parku i ten sam ogród. A już poszczególne kwiaty, ich zapachy czy nazwy, zioła, które kiedyś rozróżniałam (nawet chciałam mieć własny zielnik) i chodziłam oglądać je z lupą, jako dziecko, sąsiedzi, których adresy mi się mylą — są ciemnymi plamami, ledwo tylko przetartymi. I kiedy doznaję takiego olśnienia, kiedy widzę, ile mi umknęło, ile przepuściłam przez palce — i cieszę się, i płakać mi się chce, i rozpacz mnie bierze, że tego tak dużo, i rozpacz, że nie tego oczekiwałam. Bo nie potrafię ryć w ziemi, nie mam ogrodniczej pasji. Nie mam znajomych wśród ludzi, którym mówię „dzień dobry”. Nie chodzę do kościoła, który jest prosty i piękny i ma bardzo ładny, przylegający doń ogród. Ale serce mi się ściska i mówi: jesteś stąd. I wpędza w tani sentymentalizm bądź zwyczajną niemrawość życiową, brak decyzyjności. Tyle, że uczucia nie są ani tanie, ani niemrawe. Wiem doskonale: takie przeciekające przez nieszczelną, przeczuloną osobowość trwanie nic mi nie da i nie pomoże, nawet cholernie boli — ale ma w sobie piękno, które zwala z nóg. Nie potrafię i nie będę potrafiła uczestniczyć w nim na co dzień. Jestem na to zbyt pasywna, zbyt egoistyczna i oklejona sobą, jak ektodermą. Melancholia nie uwrażliwia, a znieczula. Widzę jednak, jak wiele mnie ominęło. Jak wiele mi dano i jak to równocześnie niewiele. Nie wiem, co przeraża mnie bardziej. Chyba sam czas.

Lipiec wiąże mi ręce. Chwilo, trwaj.

 Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Proszę o niewykorzystywanie bez mojej zgody.

3 komentarze:

  1. Inteligentny i wciągający tekst z dużą dawką melancholii - widzę, że Specynka nadal w formie ;)

    Muszę jednak stwierdzić, że nie wszystko to do mnie trafia, mimo że moje myśli nierzadko wędrują również i w te rejony. Jasne, zawsze wymagamy od siebie więcej i po cichu zazdrościmy innym osiągnięć czy sukcesów w dziedzinach, o których sami śnimy. Sęk w tym, że ja nigdy "nie kupowałem" tego poczucia na dłużej, bo nie widzę w tym większego sensu i drogi do czegoś pozytywnego. Tym bardziej, że jestem przekonany o tym, że Ci sami ludzie zazdroszczą nam wiktorii tudzież odwagi w sprawach, które nam już spowszedniały lub są w sumie całkiem uciążliwe, gdy się w nie głębiej wgryziemy (praca, podróże czy wyróżnienia na różnych polach).

    Sęk w tym, żeby znaleźć w sobie to poczucie siły i zmierzyć się z samym sobą - własnymi demonami, problemami oraz marzeniami. Nie uciekać, nie zamykać się w tych samych bezpiecznych czterech kątach, tylko wyruszyć na poszukiwanie nowych horyzontów, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, bo strawą dla duszy ludzkiej są właśnie świeże doświadczenia - bez nich popadamy w marazm, a co za tym idzie, usychamy :)

    Nasza egzystencja nie opiera się tylko i wyłącznie na przeżywaniu empirycznych czy filozoficznych uniesień, ale także na konieczności wyjścia poza własne ramy - pragnienia, potrzeby, marzenia, lęki... wszystko. Prawdziwe szczęście oraz spełnienie można odnaleźć jedynie wtedy, gdy dzielisz je z innymi ludźmi, którzy pragną ich równie mocno jak my (mimo że pewnie inaczej je postrzegają).

    Pozdrawiam po szlachecku i wypijam miodek za zdrowie oraz talent nadobnej damy.

    PS. System komentarzy jest tutaj tragiczny. Za pierwszym razem wszystko mi wykasowało, dlatego całość może brzmieć deczko nieskładnie - za drugim razem zabrakło już staropolskiej fantazji :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Z opóźnieniem godnym prawdziwego leniwca dziękuję za komentarz, serdeczny Anonimie. Trochę się w tym poście zanadto „rozlałam” i „wycukrzyłam”, ale dzięki Tobie, powracam do niego tak z dystansem, jak z przyjemnością.

    Próbowałam Cię zidentyfikować i nawet poczyniłam małe śledztwo, ale nadal pozostajesz dla mnie anonimową, choć życzliwą osóbką. Bardzo proszę, podpisz się następnym razem.

    Pozdrawiam znad herbaty-siekiery! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Herbata herbatą, siekiera siekierą a my tu już grudzień mamy Siostro i może byś tak zechciała ogarnąć melancholie swoje i wyruszyć do lasu, aby umieścić choć obrazkowy zapis tego co Ci w duszy gra. A najlepiej żeby to był obraz tego samego co w lipcu i miejsc tych samych i z dziupli tych samych uchwycony... Żeby te zielenie soczyste, brązy głębokie i biele oślepiające przykryć grudniową srebrnoszarą czapą oczekiwania na... Wiadomo na co. Do lasu Specyna!!! :)

    OdpowiedzUsuń