niedziela, 15 września 2013

Książka pierwszej pomocy


  
Philip K. Dick – Ubik

Autor: Philip K. Dick
Tytuł:  Ubik
Tytuł oryginalny: Ubik
Tłumaczenie: Michał Ronikier
Wydawnictwo: AMBER
Seria/Cykl wydawniczy: Mistrzowie SF
Data wydania: 1990 (przybliżona)
ISBN: 83-85079-49-1
Liczba stron:223
Gatunek/Kategoria: fantastyka, science fiction, SF
Ocena: 9/10




Po co nam Ubik?

Jak głoszą reklamy: żeby naprawdę smacznie i zdrowo zjeść. Przyrządzić sos sałatkowy, który olśni domowników, uraczyć znajomych na grillu najlepszym piwem, podać do kiełbasek wyśmienite grzanki smakowe (Ubik™). Gdyby po tak pierwszorzędnym żarciu żołądek odmawiał posłuszeństwa, należy go potraktować Ubikiem na przewód pokarmowy. O ile kiełbaski były mocno czosnkowe, poleca się też użyć odświeżacza oddechu marki Ubik. Do podwieczorku przyda nam się aromatyczna kawa Ubik, a gdyby dawała zbyt mocnego kopa – nasenny Ubik uspokoi nasz układ nerwowy.

Ubik zaś – pomaga myśleć. I dlatego przeczytać go trzeba. Tak przynajmniej głosi obiegowa opinia wśród tych, co powieść czytali, a jej twórcę znają i cenią.

Po co jednak Ubik wszystkim, „niefantastycznym” czytelnikom? Czy potrzebujemy Ubika dzisiaj, kiedy dziesiątki, setki innych książek stokroć bardziej należy ocalić od zapomnienia – zwłaszcza tych bez metki kultowych, pominiętych niesłusznie czy to przez krytyków, czy samych odbiorców?


Zarys fabuły, jakkolwiek zredagowany, musi zabrzmieć naiwnie i nie obieca wiele.

W zaawansowanej technologicznie przyszłości życie toczy się nie tylko na Ziemi, ale i na skolonizowanych przez nasz gatunek planetach. Wysoce rozwinięta technika pozwala na ultranowoczesne i ciut ekscentryczne nowinki – jak gadające drzwi i automaty. Powszechnie wykorzystywanym zjawiskiem jest telepatia. Osoby obdarzone zdolnościami parapsychicznymi występują w kilku specjalizacjach, m.in.: jasnowidzenia czy „klasycznego” czytania myśli. Talenty „psi” są cenne, ale i niebezpieczne, dlatego dużym powodzeniem cieszą się również usługi inercjałów – ludzi potrafiących blokować zdolności psioniczne. Ekspansywna ludzkość ograniczyła nawet wpływ śmierci; pomiędzy nią a życiem jest jeszcze stan tzw. „półżycia”, w którym żywi mogą komunikować się ze zmarłymi.

Mamy tu zbiór motywów dość typowych dla gatunku, a przy tym wcale nienowych – już kawał czasu przed Ubikiem Amerykanie mieli niezłego… hm, dolara, na punkcie psychomanipulacji, traktując telepatię w całkiem poważnych kategoriach naukowych. Nad perypetiami bohaterów unosi się mroczny, ale równocześnie niezdrowo kolorowy duch świata finansjery i korporacji: Glen Runciter, szefujący firmie „antypsi” oraz jego etatowy wróg, Hollis, zatrudniający psioników – to postacie wpływowe w Układzie Słonecznym. Ten pierwszy może budzić skojarzenia z charyzmatycznym, władczym i odpornym psychicznie Leo Bulero z Trzech Stygmatów Palmera Eldritcha. Runciter to właściwie kalka tamtej sylwetki: budzącego podziw i respekt szefa. Od wzajemnej rywalizacji Runcitera i Hollisa, od wielkich pieniędzy – wszystko się zaczyna. Obiecujące zlecenie doprowadza grupę inercjałów do szeregu dramatycznych wypadków, które postawią ich na granicy życia i śmierci, rzeczywistości i złudzenia, czasu i bezczasu, snu i jawy. W toku dość wartko toczącej się akcji wielokrotnie zakrzywi się czasoprzestrzeń, człowiek okaże się absolutnie bezsilny wobec losu, autor zaś poprowadzi nas do finału ścieżkami tak krętymi i mrocznymi, że wielokrotnie namiesza nam w głowie i przyprawi o lodowate dreszcze. Ale nie wskaże jasno i wyraźnie, czym jest tytułowy Ubik – fenomen, który w dużym stopniu decyduje o wartości książki i sprawia, że jest to pozycja po prostu wyjątkowa.

Już sam tytuł, tajemniczy i chwytliwy, okazał się strzałem w dziesiątkę. Dick był stokroć lepszy od kabalistów, numerologów i ezoteryków wszelkiej maści: ożywczy „preparat na wszystko” zyskał miano przykuwające uwagę, trafne, krótkie i o ciekawym źródłosłowie. Mało który zaś pisarz zmieściłby w cienkiej, dość sensacyjnej książeczce – tak pokaźny zbiór pytań o rzeczy ważne: życie, które nie bardzo nam wychodzi (szarobury żywot protagonisty Joego nie jest bynajmniej godny pozazdroszczenia), tajemnicę śmierci, instynkt przetrwania i autodestrukcji, granice ludzkiej zachłanności, czy wreszcie – potrzebę istnienia Boga.

Potrzebujemy swoich ubików. Homo religiosus – choćby był ateistą: namiastki Boga w końcu poszuka i ją znajdzie. Boga, bożka, złotego cielca, nadrzędną instancję czy zasadę, która zorganizuje życie swojemu wyznawcy. Gdyby ten zagalopował się w ucieczce od wolności, tchórząc przed wieloramienną i wielogłową bestią o imieniu Możliwość – opiekuńczy anioł stróż przyjmie go pod skrzydła. Czasami skarci i wlezie na ambicję; wciśnie człowiekowi drewniany mieczyk w ręce – idź, walcz, weź się za bary z rzeczywistością

Reach out and touch faith?

Ewangelia według (nie)świętego Filipa to tylko jeden z wielu kluczy interpretacyjnych do tej zakręconej jak chiński termos powieści. I niekoniecznie musi by to klucz do bramy głównej; wątki religijne jako takie zaprezentował Dick szerzej w innych swoich dziełach, zaś wieloznaczną wizję demiurga, równocześnie wszechmocnego i niepotrafiącego znieść samego siebie – przedstawił we wspomnianych już (...)Stygmatach(…) (kilkoma elementami poniekąd „zapowiadających” zresztą Ubika), gdzie liczba tropów wzrasta wraz z poziomem wiedzy o samym pisarzu, a interpretacje będą się różnić w zależności od światopoglądu i filozofii przyjętej za układ odniesienia.

Ubik jest od (…)Stygmatów(…) nieco mniej chimeryczny, co tylko mu pomaga – przy całym zapętleniu okazuje się precyzyjnie (choć może zbyt skrótowo) poprowadzony, a na płaszczyźnie symbolicznej mroczniejszy i gęstszy, więcej w nim ciemnych barw niż ironicznej, pastiszowej gry sztafażem. Bez cienia dydaktyzmu, prawie mimochodem – pyta Dick o to, skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, a posługuje się w tym celu prostą sztuczką światotwórczą: quasi-nieśmiertelnością.

Półżywi Dicka nie chcą po prostu istnieć, chcą istnieć po coś. Pragną zaznaczyć swój głos w sprawach pozostawionych „na zewnątrz”. Półżyjąc, starają się czynić to intensywnie, aktywnie, tak, by czuć się jeszcze potrzebnymi – tak innym, jak sobie, niepogodzonymi ze stratą – nie tyle samego życia, ile uczestnictwa w wydarzeniach, będących już poza zasięgiem. Żyjący zaś chętnie korzystają z możliwości kontaktu, śmierć nie jest czymś, z czym prędko się godzą. W pozornie tylko cichych i spokojnych moratoriach, miejscach, gdzie przechowuje się okresowo ożywiane ciała – trwa intensywna walka o uwagę żywych, o czas, którego niewiele już pozostało przed śmiercią i potencjalnymi ponownymi narodzinami (bohaterowie wierzą w reinkarnację). I jedni, i drudzy – potrzebują omnipotencji, która wyratuje ich z opresji, gdy już za bardzo popadną w bierność, tumiwisizm, dobrobyt lub nędzę. Jeśli taka siła nie istnieje – stworzą ją. Życie jest o tyle cenne, o ile chce się w nim jak najdłużej wytrwać, o ile trzeba je codzienności po kawałku wydzierać, istnienie ludzkie nie jest po prostu trwaniem gatunku. Gdyby nie czepiano się rozpaczliwie wątłej nitki półżycia – nie byłoby równie rozpaczliwych prób ocalenia go. Może nie należało zapuszczać się poza granicę życia i śmierci, tworząc sobie piekło na własne życzenie? Jeśli absolut istnieje – miałby być może ubaw z tych desperackich prób wydostania się myszy z klatki.

Te i inne wnioski nie przychodzą łatwo, ani nie są w Ubiku banalne. Nie są też ostateczne i pewne. Końcowy slogan reklamowy Ubika (każdy rozdział poprzedza zresztą jeden z takich spotów) rozrzuca starannie ułożone przez czytelnika puzzle; „dobry” element układanki nie musi być wcale dobry, miesza się też to, kto tu od kogo zależy – my od ubików, czy ubiki od nas. Pytania otwierają się nagle i niewygodnie, niczym wpół zagojone rany; Ubik zaczyna trochę boleć, świdrować mózg, a przecież na pierwszy rzut oka nie wydaje się, by aspirował do zadań stawianych arcydziełom.

Gdyby trzymać się czysto literackich wartości lektury, można by rzec, że książka nie posiada ich zbyt wiele. Nie jest Dick mistrzem ani kreacji postaci, ani stylu. Nie w tym tkwi siła jego prozy. Katalizującą pechowe wydarzenia Pat wprowadza bez zbędnych wstępów i podchodów, dosyć otwarcie sugerując jej rolę w fabule. Bohaterów pozostawia wobec całego dziania się aż nadto długo biernych, a nawet naiwnych – niejako sami pakują się w kłopoty. Język powieści nie sugeruje geniuszu. Wady zmniejszają się jednak do rozmiaru zaledwie drobnych usterek, a nawet zmieniają w zalety, jeśli spojrzeć na książkę „spod skóry”, przez pryzmat niepokojącej, wyraźnie pobrzękującej w tle nuty fatum.

Pat staje się wówczas Pandorą, Joe – Epimeteuszem. Psi-Pandora otwiera puszkę, dzieje się źle, a przy tym można odczuć, że dziać się ma właśnie tak – jak głośno byśmy do postaci nie krzyknęli, nie próbowali jakkolwiek ich szturchnąć, zmotywować – wydarzy się wisząca w powietrzu tragedia. Niemrawość wiecznie spłukanego Joego i kompletnie zerowa zawartość bohatera w bohaterze (dość zresztą dla Dicka swoista) – zaczynają pasować do całości. Przestaje też drażnić nieco suchy, przezroczysty język Ubika. Wszystko dopełnia i finalnie winduje o dwie, trzy klasy w górę – atmosfera. Ta jest ciężka, pełna napięcia i zimnego lęku, iście narkotyczna (choć istniejąca przede wszystkim dzięki talentowi, a nie prochom, o czym upupiacze Dicka zapominają), świetnie kontrastująca z tempem wydarzeń i wywołująca efekt psychodelicznej wizji.

Jeśli powyższe atuty zestawimy z ponadczasową wymową powieści, całkiem przyzwoitą otoczką fantastyczną i akcją jak z thrillera – otrzymamy wysokokaloryczne czytadło plus słynne „coś więcej”. Nagłe zgęszczenie problemów, gry z czytelnikiem i pytania o kwestie dla ludzkości podstawowe – z lekkiej fabuły SF, w której mało science, a wiele fiction, (przy całym settingu dość „humanistycznej” i pod tym względem „łatwej”) – czynią ze zwykłej fantasmagorii książkę pierwszej pomocy. Taką, która może zadziałać jak kulturowy detoks, nawet jeśli sama wynikła z prochów. Która, dla organizmu podtrutego sztuczną śmietanką z automatu, reklamami daleko głupszymi do tych ubikowych – będzie skuteczną terapią szokową. Skuteczną, choć opartą o pozornie niewinne drażetki. Słodkie, dobre w smaku. Marki Ubik, a jakże.

2 komentarze:

  1. Tacy autorzy jak Dick trafiają się ludzkości raz na kilkadziesiąt lat. Chłop był po prostu niesamowitym twórcą, a obcowanie z jego dziełami to rodzaj swoistego duchowego przeżycia. Każda książka, którą do tej pory przeczytałem pozostawiła na moim umyśle niezatarte znamię. "Ubik" jest po prostu niezwykły - ta mnogość alternatywnych rzeczywistości, spośród których w końcowym efekcie żadna nie jest już taka pewna i stała, niesamowite wizje, jak choćby ta z drzwiami, które żądają zapłaty, by wypuścić nas z własnego mieszkania, czy ten stan quasi śmierci, do którego ludzkość przecież usilnie dąży, sprawiają, że książkę czyta się z zapartym tchem oraz ciągle rozwartymi z wrażenia ustami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż, pozostaje mi się tylko zgodzić.
    "Ubika" czytałam już trzy razy i za każdym razem "smakował". A drzwi są po prostu cudownie ironiczne.

    Teraz czytam "Zapłatę". To, widzę, ledwo przedsmak tego, co Dick stworzył później w powieściach, nie brak w zbiorku uproszczeń i naiwności, ale jedno muszę przyznać: nawet w gorszych tekstach Dick przemyca garść spostrzeżeń co do stanu ludzkości i cokolwiek pisze, jest to przynajmniej niegłupie.

    Szkoda, że czasami widzi się u niego głównie narkotyki. Nie każdy biorący jest od razu pisarzem, do tego zdolnym. Być może, owszem, odmienne stany świadomości pozwoliły mu na to, czego ostrożny pisarz, z całą wiedzą o warsztacie w małym palcu, nie zrobiłby: na jazdę po bandzie. Ale do tego trzeba mieć też specyficzną, "ciemną" wrażliwość.

    Miło, że tu zajrzałeś, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń