sobota, 28 września 2013

Amnezja błogosławiona



Iwona Michałowska – Arkadia

Autor: Iwona Michałowska
Tytuł: Arkadia
Tytuł oryginalny: -

Tłumaczenie: -
Data wydania: lipiec 2013 (przybliżona)
Wydawnictwo: Videograf SA
ISBN: 978-83-7835-205-1
Liczba stron: 256
Gatunek/Kategoria: apokalipsa, dystopia, fantastyka, powieść obyczajowa, postapokalipsa, powieść psychologiczna

Ocena: 7/10


Pierwsze skojarzenie – niedobre. Włączony sceptycyzm szepcze: Było! Michałowska sięgnęła w powieści po motyw mocno już obciążony – zarówno literacko jak i, nazwijmy to, „memetycznie”. Kraina wiecznego szczęścia bywała sielską wsią, rajem utraconym, utopią i pięknym złudzeniem. Weszła do niepisanego słownika skojarzeń codziennych, którym posługują się nawet ci, co na polskim grali w kropki. Autorka wstąpiła na kruchy lód, nawiązując do arkadyjskiego mitu w sposób bardzo dosłowny – bo przez samą nazwę. Lód ten ostatecznie nie załamał się, pojawiły się jednak pęknięcia.

Tytułowa Arkadia to państwo, zbliżone kształtem do Polski i położone w quasi-Europie. Bałtyk, Niderland, Bohemia czy Waponia wyraźnie sugerują powiązania z rzeczywistością. W notce odautorskiej, zamieszczonej na karcie tytułowej, dowiadujemy się jednak, iż wszystkie postacie, narody, wydarzenia i miejsca w tej książce są zmyślone i nijak mają się do rzeczywistych. Prawdziwe są tylko uczucia. 

Powiem wprost: nie kupuję takiego usprawiedliwienia. Pobożne to życzenie, by nowe-stare nazwy, wpisane w mapy fikcyjnych krain, dorosły czytelnik traktował jak pojęcia czyste, istniejące tylko dzięki fantazji pisarskiej. Bohaterki Michałowskiej czytają nasze, rzeczywiście istniejące książki znanych autorów (jak Tkacz Iluzji Ewy Białołęckiej), imiona też noszą swojskie (Ania, Kinga, Paula). Pomieszanie dwóch światów – własnego i realnego – z jednoczesną instrukcją, jak je należy odbierać, uważam za wskazówkę dość łopatologiczną i niejako próbę zbudowania na siłę łączącego je pomostu.

Podobny zabieg – posługiwanie się wymyślonymi nazwami bez szczegółowego ich osadzenia w świecie przedstawionym – można odebrać dwojako. Albo jako kiepską próbę obejścia znajomości realiów (grzech numer jeden wannabe pisarzy fantastyki i powód, dla którego to fantastykę właśnie piszą), albo też jako poszerzenie pola widzenia tak autora, jak czytelnika. Niekiedy luki w tle fabularnym tworzone są świadomie, z premedytacją; rozmycie, płynność ram autorskiego świata pozwala lepiej skoncentrować się na szerszych problemach, które poruszane są pod skórką fabuły. Większe niedookreślenie to w drugim wypadku krótsza droga do osiągnięcia uniwersalności treści.

Przy tej lekturze możliwe są obie interpretacje. Arkadia, kulejąca w spójności realiów, broni się na niwie symbolu i metafory. Esencją powieści są bowiem istotnie uczucia, emocje i skomplikowane relacje międzyludzkie – mikroskala, która jednak odbija skalę makro: społeczną, polityczną, a nawet ekonomiczną, zaledwie naszkicowaną, lecz przez to lepiej wplecioną w historię protagonistki, nieznającej przeszłości. I wewnątrz, i na zewnątrz ludzie skłaniają się ku tym samym wyborom: uciekać, walczyć albo współpracować. Jednak to właśnie mała, zamknięta społeczność więzienna oferuje to, czego nie zapewni dotknięty kataklizmem świat poza murami: regularne posiłki, poczucie względnej stałości, pewnego bezpieczeństwa, bliskość, a wreszcie spełnioną miłość. I mamy arkadię à rebours – czytelnik może zapytać, co w istocie jest tutaj wyspą szczęśliwą – zalewane wciąż państewko, w którym panuje chaos, czy zakład resocjalizacyjny (tak oficjalnie nazywa się placówka) – z kontrowersyjną terapią wymazywania pamięci, z ustalonym rytmem dnia, stałą obecnością strażniczek i ubożuchną ofertą kulturową, ze specyficzną hierarchią i cweleniem najsłabszych więźniarek?

Mała „arkadia” jest jak oko cyklonu, który nawiedza Arkadię-państwo, jak mały sztuczny raj pośrodku piekła. Woda uszczupla ląd o kolejne piędzi ziemi, statki z potrzebnymi artykułami nie przypływają na czas, frustracja i bieda prowadzą do zdziczenia całych grup, gnieżdżących się w slumsach. Mieszkańcy żyją z dnia na dzień, nie planują przyszłości, gdyż woda może zabrać dom czy wioskę każdego jutra. Tymczasem ciemnia zakładu daje „pensjonariuszkom” szansę jedyną w swoim rodzaju: rozpoczęcia życia od zera.

„Od zera” nie w sensie, w jakim podejmuje się zobowiązania noworoczne, ale w wersji totalnej – kiedy już nawykami, sztuczkami wychowawczymi rodziców czy wpływami rówieśników „wykpić” się nie można. Jest się nową Heleną, Wiolą czy Roksaną, i to według własnego wzorca. Po wyczyszczeniu pamięci kształt zła czy dobra zależy tylko od wyboru. Helena trafia do celi za przestępstwo, którego nie pamięta. Nie podważa jednak wyroku, nie rozpacza po utracie pamięci, nie pokazuje rogów – stara się po prostu funkcjonować w zmienionych warunkach i być lepszym człowiekiem niezależnie od tego, co zrobiła. Starania te – rzecz oczywista – proste nie są. Helenę otaczają przecież dziewczyny o mrocznych życiorysach, a wszystkie kobiety – i więźniarki, i członkinie personelu – mają swoje bolesne sekrety. Kiedy w zakładzie dochodzi do zbrodni, uładzony już w miarę, nowy, więzienny świat bohaterki z powrotem wywraca się na nice.

Całą tę historię opisuje autorka prostym, niewyszukanym językiem. Styl nie wychodzi poza warsztatową poprawność, sprawia wrażenie zbyt surowego, czasami grzęźnie w opisach. Równocześnie jednak taki sposób opowiadania pasuje do obranej narracji i osoby, która straciła wspomnienia. Wszelkie spostrzeżenia i prawdy, naiwne niekiedy dla czytelnika, Helena musi przecież zanotować i odkryć na nowo. Wspomnianą surowość rekompensują za to dialogi: proste, żywe, bliskie mowie potocznej, niezwykle przy tym emocjonalne. Żywi, pełni emocji są też bohaterowie, a właściwie bohaterki, które dominują w książce – jest ich całkiem sporo jak na niedużą objętościowo powieść, a każda ma własny, indywidualny rys osobowości i nie jest to osobowość miałka i rozmemłana. Nie da się przypisać Michałowskiej do „literatury kobiecej”, a przynajmniej nie do tej spod znaku malinowych dworków, owocowych szminek i pluszowych sztambuchów. Kobiecość oznacza w tym wypadku wrażliwość, celność spostrzeżeń, empatię, pewną czułość w traktowaniu swoich bohaterów i wreszcie głęboki, zmysłowy koloryt tej prozy – skłaniającej do refleksji, choć średniej językowo. Przy tych atutach wyjątkowo szkoda, że to akurat protagonistka otarła się o granicę zawieszenia niewiary.

Kibicowałam jej sercem. Traktując Helenę nie tyle jako postać, ale pewien symbol i nośnik ponadczasowych wartości – dopingowałam ją. I w kategorii „jak powinno być” popierałam jej dążenia: do sprawiedliwości, miłości, współczucia. Niestety, czepliwy rozum nie do końca zaakceptował bohaterkę na poziomie „jak jest”: oto całkiem przeciętna dziewczyna, ani bardzo solidnie zbudowana, ani zbyt agresywna czy wyszczekana i do tego nowa, startująca z pozycji cwela – staje się w arkadyjskiej placówce naprawiającym świat aniołem, przy którym najtwardsi miękną, a ci mięksi gotowi całować mu szaty. W końcowych rozdziałach mamy wprawdzie szansę poznać co nieco z dawnej Heleny, częściowo powracającej do siebie samej, trochę dobrej, trochę złej (jakby nie było, skazanej za zabójstwo), lecz nie dodaje jej to więcej wiarygodności. Udane „pisanie duszą” Michałowskiej, którego naprawdę pisarkom (a częściej jeszcze pisarzom) brakuje, gubi się czasem, niestety, w słownym miodku. Oblepiła nim szczodrze autorka zwłaszcza scenę miłosną. Jednych opis aktu pomiędzy Nadią a Heleną zachwyci – subtelnością, taktem, szczególną, bo ultra kobiecą wizją seksu, drugich – odtrąci, znuży ckliwością, łzawością, egzaltowanym stylem.

Moje uczucia są tutaj mieszane; podoba mi się wzajemna żarliwość, ofiarność partnerek; chcą sobie najpierw coś dać, dopiero potem wziąć, ich akt jest piękny i czysty, kontrastuje z powszechną brutalnością. Momentami odnoszę jednak wrażenie przedawkowania patosu, szafowania zaimkami i swoistego pójścia na skróty – ot, miłość od pierwszego wejrzenia, pomiędzy kobietami, które okoliczności naturalnie skłaniają ku sobie, ale niekoniecznie od razu muszą wyzwalać pełną, zaangażowaną relację homoseksualną. Brawa za to dla pisarki, że nie poszła w modne i oklepane prowokowanie „heteryków". Feminizm jako pochwała wrażliwości – tak. Jako powrzaskiwanie o złym, męskim świecie – nie. I bardzo dobrze. Wiele typów kobiet pokazała Michałowska w Arkadii, nie wybielając ich i nie osądzając. Nie upolityczniła też w żaden sposób tła książki: dobre lesbijki nie walczą tu ze złymi hetero, nie ma jednej partii, rządu czy religii, które między wierszami autorka stawiałaby przed sądem. Każdy może odnaleźć w sobie lepszą cząstkę. Jeśli ceną ma być pamięć – może i warto ją zapłacić?

Tego już twórczyni Arkadii – specyficznego raju odwróconego – nam nie powie. Chociaż trochę podpowiada: by szukać nie na zewnątrz, ale w sobie. Niekoniecznie wspomnień, bo pamięć jest perfidna i lubi wywlekać na wierzch to, co chciałoby się zaciemnić. Raczej sposobów kreacji własnego miniraju, postrzegania otoczenia z nadzieją. Można wypracować sobie arkadyjskie poletko dobrocią i empatią, która powoli zjedna nam sojuszników. Nie bójmy się tak postępować, zdaje się mówić autorka, a ja bardzo się cieszę, że ma w sobie tę odwagę i wykorzystuje ją bez dydaktycznych i moralizatorskich wpadek. Potrzebujemy arkadii. Jeśli raj nie istnieje, to przecież mógłby. I dlatego warto Arkadię przeczytać, nawet jeśli ma parę usterek. Warto też śledzić dalsze dokonania pisarki, która naprawdę umie mówić o emocjach. Może i świat nie potrzebuje takich wrażliwców. Ale nigdy za mało poruszającej literatury. Tej niewrażliwi nie stworzą. 


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwom Videograf.
Recedycja: Recenzja opublikowana wcześniej na Trzynastym Schronie

4 komentarze:

  1. Bardzo mi się podoba Twoje pisanie o tej książce przez pryzmat użytego w tytule i w samej treści symbolu - Arkadii właśnie. I że cała Twoja recenzja jest bardziej interpretacyjna, niż analityczna. Rozwodzić się nie będę, bo si generalnie z większością spostrzeżeń zgadzam, powiem tylko, że przeczytałam Twój tekst, tak różny od mojego o tej samej książce, z prawdziwym zainteresowaniem i z nutką zazdrości ;o)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Choć nie wiem, czy jest czego zazdrościć, to zgadzam się, że fajnie jest oglądać ten sam tekst z różnych perspektyw. Ciekawe jest, że prawie się zgadzając, zwróciłyśmy uwagę na coś zupełnie innego. Ale akurat arkadyjskość nie jest wyłącznie moim i szczególnie trudnym odkryciem. Cieszę się, że i dłuższe teksty są czytywane. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że nie jest, bo stoi jak byk w tytule, może właśnie dlatego ją pominęłam :P
      A zazdrościć jest czego - lekkości pióra i bardzo specyficznego stylu. Mój zasób słownictwa też się nieraz o coś u Ciebie wzbogaca ;o)

      Usuń
  3. No właśnie o to mi chodziło, mi o ten wspomniany pryzmat – sam się narzucał i nie jest niczym szczególnym akurat u mnie. :D

    A cóż, fajnie, że mogę kogoś zainspirować, ale wzbogacania się na LS bym nie ryzykowała. Nad własnym głosem, myślę, pracuje się przez całą czytelniczą drogę i nie jest to coś, co da się wyrobić, w końcu samo się dociera; zdarzały mi się czasami pierwszej urody potworki.i nie jestem nawet w połowie podróży (np. mam słabiutki dostęp do nowości i stukające do sumienia braki) ;) Zerknij sobie na LC do recenzji Lapsusa – krótko, a z pazurkiem.

    OdpowiedzUsuń