niedziela, 17 marca 2013

Gorzko, gorzko... gorzko zbyt. O satyrze przedobrzonej


 
Grzegorz Mathea – IV Rzeczpospolita

Autor: Grzegorz Mathea 
Tytuł: IV Rzeczpospolita 
Tytuł oryginalny: -
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: SuperNOWA/Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA 
Data wydania: 2005 (przybliżona) 
ISBN: 83-7054-172-0 
Liczba stron: 342
Gatunek/Kategoria: fantastyka, political fiction, sensacja
Ocena: 6-7/10*


Źle się dzieje w państwie polskim.

Skorumpowane elity (łże-elity? elyty?), nieudolni ministrowie, leniwi, głupi posłowie i senatorowie, cyniczni, żądni sensacji dziennikarze. Bezsilni obywatele, którzy nie mają już z kogo wybierać reprezentantów władzy. Przestarzałe struktury, lewe interesy, bieda zwykłego człowieka. Oto Rzeczpospolita Polska, kraj stagnacji, korupcji i bezprawia. Kraj, z którym już nic nie można zrobić. Nic?

Jak nie po dobroci, to po złości, stwierdzają młodzi spiskowcy, dowodzeni przez niejakiego Zaniewicza vel „Zaniego” (nazwisko wymowne, a jakże). Nie chcą zrezygnować ze stołków i przekrętów, zmusimy ich. Zaatakujemy sejm, weźmiemy zakładników i proklamujemy nową konstytucję. To znaczy, proklamują ją posłowie. Pod karabinami.

Terroryści u Mathei nie stawiają standardowych żądań: uwolnienia kumpli z więzienia, wydania przywódcy czy zapewnienia środka transportu. Chcą Polski. 

IV Rzeczpospolita, wbrew pierwszym skojarzeniom, nie jest literacką wizją państwa partii PiS. Sięga do pozapartyjnych źródeł tego terminu i jego pierwszego wydźwięku jako hasła odnowy moralnej i politycznej kraju, zniewolonego przez peerelowskie, a później postpeerelowskie władze i koterie, biurokrację i podmioty pozapolityczne (środowiska kryminalne, media itd.). Da się zauważyć odniesienia do ówczesnej sceny politycznej (Partia Rodzin Katolickich, Sojusz Chłopski), realnie istniejących struktur (jednostka wojskowa Piorun) czy nazwisk rzeczywistych osób publicznych (Jagna Rastikis o wściekle czerwonych ustach). Jednak niezależnie od tego, ile elementów realnych rozpoznamy pod płaszczykiem fikcji, przedstawione przez autora figury spełniają swą rolę również same przez się, jako karykatury pewnych paskudnych typów, antywzorce, maski – zapasionego, spoconego chama na salonach czy wojskowego trepa.

Przyznaję, że Mathea pozytywnie zaskoczył mnie swoim debiutem. Zaskoczenie tym większe, że pierwszy rozdział nie zapowiadał dobrej lektury – a wręcz zdołał mnie uśpić. Z poprawną przeciętnością wysmażone zdania, służące do opisu miejsc i czynności – to wszystko szczęśliwie okazało się jednak rozbiegówką, trampoliną do naprawdę sprawnie poprowadzonej fabuły, żwawej i trzymającej w napięciu akcji Są pisarze, którzy z powodzeniem wskakują w książkę jak w wygodne buty i tacy, którym potrzebne stopniowe nabieranie rozpędu. Mathea mógł należeć do tych drugich, jednak rozruch nie trwał u niego zbyt długo. Dalej jest już tylko lepiej.

Autor świetnie operuje słowem, tworząc pełną zjadliwego humoru mieszankę ostrej satyry, fikcji politycznej i sensacji. Posługuje się językiem dosadnym, pieprznym, a nawet wulgarnym, nie przekracza jednak granic dobrego smaku, dzięki czemu pikantna całość nie tylko daje się strawić, ale i robi wrażenie, pozbawiona efekciarskich sztuczek. Mathea korzysta z różnych rodzajów humoru – językowego, sytuacyjnego, postaci – a także zgrabnie różnicuje stopień nacisku na poszczególne jego elementy, przechodząc od drobnych złośliwości i subtelnej ironii do bezpardonowego szyderstwa i wyśmiewania nieudolności pseudo-elit. Dostaje się wojsku – jako bandzie kołków, której nomenklatura (z łącznikiem po kadrę na czele), przestarzałość struktur, absurdalne przepisy i nawyki, organiczna wręcz niemożność zrobienia czegokolwiek – urastają do rangi symbolu nieudolności państwa polskiego. Państwa, w którym dziesięć jednostek zajmuje się tym samym, nie wiadomo, kto za co odpowiada i kiedy, a gdy przychodzi do kryzysu – służby pozostają bezradne. Tak samo wygląda polska policja. Przekomiczne kłótnie admirała Świrskiego i generała Weissa czy nadinspektorów: Kopacza i Wawrzyniaka – wymownie pokazują śmieszno-tragiczną rzeczywistość naszego kraju: skrępowanego biurokracją, bezbronnego, osieroconego, bo bez mężów stanu, mogących wziąć sprawy w swoje ręce. Tych, których faktycznie można by w takiej roli obsadzić – jak pułkownika Langera ze Sztabu Generalnego – spychologia systemu, opartego na kumoterstwie, układzikach i klepaniu po pleckach – pomija i niszczy. Pomiędzy młodzieńczym idealizmem a cynizmem starych wyg, jest jeszcze miejsce dla tumiwisizmu, braku kolorytu, idealnej nijakości młodego karierowicza, jeszcze nie całkiem pozbawionego sumienia, jednak już po pierwszej lekcji kaleczenia łokci – Tomasza z Kancelarii Sejmu. Oczywiście, pałeczkę pierwszeństwa w tym pochodzie głupoty i indolencji – niosą sami politycy: głupkowaty Faffik, ordynarny Chętny, wyrachowany Tkaczyk. Śmiech nad książką Mathei to chichot, połączony z zaciskaniem zębów, śmiech sardoniczny i gorzki.

Dla młodych patriotów jest to także śmiech przez łzy – Zaniego czy Cichego do sięgnięcia po rozwiązania siłowe pchnęły własne doświadczenia: życiorysy chłopaków wyglądałyby inaczej, gdyby ta czy inna wysoko postawiona szuja nie podłożyła im nogi. Jeśli tak nieciekawą sytuację zestawimy z faktycznym patem na dzisiejszej scenie politycznej (gdzie chodzi o wszystko, tylko nie o kraj), realnym zubożeniem i schamieniem języka mediów czy wreszcie przypadkiem Brunona K. – robi się już mniej śmiesznie, a bardziej gorzko. Nawet zbyt gorzko.

Gorzko do samej żółci, bowiem Mathea ani nie pochwala idealizmu spiskowców, ani też nie dodaje rozwiązań do swojej diagnozy. Uszczypliwości autora nie odnoszą się tylko do czarnych charakterów; ironizuje również na temat patriotycznego, młodzieńczego zrywu, wskazując na jego pompatyczność, doraźność, utopijność. Właściwie obrywa się wszystkim, a sam pisarz umywa ręce.

Co równocześnie jest zaletą, ale i wadą książki.

Od domorosłych i etatowych stańczyków, błaznów królewskiego dworu, satyryków i pisarzy – wymaga się, aby celnie rzeczywistość punktowali, acz już niekoniecznie proponowali receptę. Jest błazen, jest król i są ministrowie. Ale recepty na samą powieść ani Mathea nie wymyślił, ani pierwszy nie zastosował. Nie pierwsza to political fiction i nie pierwsze pytanie, co właściwie zrobić z tą Polską dalej, skoro już wyszydziliśmy, obśmialiśmy, zatrąbiliśmy na alarm, z prawa, lewa i ze środka.

Momentami aż zbyt goryczne wonie unoszą się nad lekturą; czy naprawdę możliwe jest, by nasz naród składał się wyłącznie z szerokiej reprezentacji polactwa, durnych bab, sprzedajnych polityków i głupkowatych wojaków?

Obrywa się wszystkim, owszem, ale niektórym zdecydowanie za mocno. I tak z rewelacyjnej, powieść staje się dobrą. Dobrą, świetną, ale nie wieszczącą i zjawiskową, jak można by wnioskować po mocnych zaletach pozycji.

„Boże, chroń Rzeczpospolitą!”, nawołuje Zani. Jednocześnie, w zapisach nowej ustawy zasadniczej znajduje się postulat o zerwaniu konkordatu i zniesieniu symboli religijnych w sferze publicznej. Jest to jeden z pierwszych ustępów nowej konstytucji, którego ważność uznaje się na równi z koniecznością ograniczenia poselskich diet i przywilejów. Innymi słowy, religia to zło równorzędne z poselskim rozpasaniem. Hasło „Bóg-Honor-Ojczyzna” nie przyświeca Zaniewiczowi i spółce, jednak z patosem wzywają imienia tego samego Boga. Jedną z najgłupszych, najostrzej narysowanych posłanek jest dewotka Piwińska. Sympatyczny ksiądz Węgiełek, jako normalny reprezentant katolików, pojawia się ledwo na chwilę. Rekordy głupoty biją właśnie posłowie od ludowców i PKR, przez co wydaje się, że zło chłopsko-katolskie to większościowa reprezentacja niszczących kraj debili.

Drugą taką przejaskrawioną grupą są kobiety. W książce nie występuje ani jedna zdrowo myśląca, a do tego nie odstraszająca wyglądem i zachowaniem pani. Wyjątkowo dużo uwagi poświęca Mathea żonom i partnerkom posłów, porównywanych do ogłupiałego stada dzikich zwierząt. Babony i matrony to jedyne kobiety IV Rzeczpospolitej. Nawet biorąc pod uwagę, że na towarzyszy życia wybrały sobie szczególnie nieciekawych samców, nie muszą być przez to monstrami. Ale dla autora są: jeśli posłanka lub żona polityka, to głupia, podstarzała, gruba. Jeśli urzędniczka – to źle ubrana czy słodka idiotka. Kobieta jest durna, bo jest kobietą. Czy to feministyczna socjaldemokratka (Traczyńska) czy katolicka fanatyczka, przeciwniczka UE (Piwińska).

Pisarz wyraźnie oszczędza terrorystów, nawet jeśli podrwiwa z ich młodzieńczych nadziei. Student czy informatyk skutecznie poradzi sobie i z rezerwistą, i z atekiem. Obsługujący RKM spiskowiec, grubasek Bibi, jest tym sympatycznym, chociaż masakrą na żywo bawi się równie dobrze jak komputerową strzelanką. W bardzo szkolny, skrótowy, łopatologiczny sposób przedstawia autor co ważniejszych bojowników jako tych skrzywdzonych, słusznie mszczących się potem za krzywdę – garść zdań charakterystyki w jednym czy drugim fragmencie i tyle. Reszta spiskowców to tylko imiona. Tylko niektórzy mają moralne dylematy, pozostali bawią się w wojnę lub wręcz żądają krwi. Ta sama postawa macho, którą Mathea wykpiwa u ateków dorabiających w klubach, staje się cool w przypadku miśka rąbiącego serią. Skrajne przeciwieństwo samczości – zniewieściały gej-wizażysta, pojawił się chyba tylko dlatego, żeby śmiechem uderzyć, dla porządku, na lewo. Nic poza szyderstwem nie uzasadnia obecności głupkowatego wesołka-pedała. Najwięcej rozsądku mają… podtatusiali ubecy z wielkim brzuchem. No i Langer, któremu można kibicować, jednak nie do końca, reprezentuje bowiem stronę przeciwną do ustawionej jako „dobra”. W efekcie autor swoją satyrę przerysowuje. Dodaje pieprzu i… przepieprza potrawę. A popitki nie ma – Mathea obnaża mierność narodu, lecz nie proponuje niczego, co naród z niej podniesie. Rezultatem jest aż za gorzka polityczna satyra, której momentami brakuje wiarygodności. Wybiórcze przejaskrawienie postaci i środowisk – obniża ogólną ocenę powieści.

Nadal jednak jest to powieść dobra. Nie tylko momentalnie przyszpilająca uwagę i wciągająca, ale też potrafiąca czytelnikiem wstrząsnąć. Preferencje polityczne na pewno określą stosunek odbiorcy do książki Mathei, jednak warto ją polecić niezależnie od tych czy innych sympatii. Niezłą akcję wzbogaca dreszcz niepokoju i swędzenie kręgosłupa – tego moralnego. A to już wartość stawiająca lekturę wyżej od czytadła. I dlatego warto po nią sięgnąć.

*To chyba pierwszy przypadek, kiedy mam tak wyraźne trudności z oceną punktową. Nie stosuję połówek (efekt zapożyczenia skali z LubimyCzytać). Zdaję sobie również sprawę z istnienia naturalnego filtru przekonań w wypadku tak silnie zakotwiczonych w polityce książek. Stąd ocena jak wyżej.

4 komentarze:

  1. Am... ale dlaczego wierny może tego nie chcieć? Jakby nie patrzeć też jestem zwolennikiem jak największego rozbratu Państwa z Kościołem, a nie nazwałbym siebie ateistą lub zadeklarowanym przeciwnikiem religii. Wydaję mi się, że w tym akapicie za bardzo "popłynęłaś" z krytyką ;)

    Odniosłem również wrażenie, że pewne przejaskrawienia były celowym zabiegiem artystycznym, więc obiektywizm został siłą rzeczy poświęcony na jego ołtarzu. Trochę jak z "Pokłosiem" i antysemityzmem polskiej wsi.

    Z resztą recenzji trzeba się zgodzić. Przyjemnie się to czyta. Satyra dobra i często niesłychanie trafna (nawet po tylu latach), lecz bez jakiejś mądrej konkluzji, jak skutecznie wyjść z tego bagna. Bo narzekać dla narzekania, że jest kijowo, owszem można, tylko sens ma to żaden.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywiście, że celowym, przejaskrawienie to cecha satyry, groteski, pamfletu itd., które właśnie mają odbić pewne rzeczy i ludzi w krzywym zwierciadle.

    Tylko że tutaj są one bardzo nierówno dawkowane. Jeśli książka nie jest po prostu sensacyjną fabułką, a ma ambicje punktować bolączki naszej rzeczywistości społeczno-politycznej, to nie powinna pomijać całkiem sporej rzeszy odbiorców, jaką stanowi... cała płeć. Oprócz tej dziewczyny, która w ironicznym obrazku, kpiącym z narodowowyzwoleńczej martyrologii, podtrzymuje umierającego, nie ma tam ani jednej normalnej kobiety. To jednak może zrazić czytelniczki, które wcale nie muszą być zainteresowane mazidłami i herbatkami, a mogą być zainteresowane polityką.

    Z politykami jest podobnie. Salony w tamtym czasie okupował ś.p Lepper (świeć Panie nad jego duszą) i spółka oraz druga spółka, z Giertychem na czele. I nie dziwię się, że chłopom i fanatycznym katolikom się dostało, ale... Ale po innych środowiskach ledwo się autor prześliznął. A choćby wielką liczbę ludzi, którym jest absolutnie wszystko jedno, byleby to było "wolnościowe", którzy potem głosują na przystojniejszego polityka – autor pomija. Wiesz, co było najfajniejszym spektrum i najlepszym zestawem obrazków? Ludzie z ulicznej sondy, pełen przekrój typów. Tyle że to taka masowa drobnica, bez sylwetek.

    Przy takiej twórczości pisarz staje się stroną w sprawie, zainteresowanym sferą, którą bierze na warsztat. Nie obroni się hasłami czystej sztuki. I dlatego często przejaskrawienia mogą być brane za stronniczość lub nawet kłamstwo. Granica bardzo cienka jest. ;)

    A co do akapitu, w którym popłynęłam... No właśnie. Inna sprawa, że ja ten zapis widzę w szerszym kontekście. Wadzi mi tu efekt jednej szali, jednej linii; na tej samej linii leżą rzeczy jednoznacznie złe (korupcja, sprzedajność polityków) i rzeczy będące kwestią bardzo delikatną, jak kwestia religii, wolności sumienia, wyznania. A gruba kreska ujmuje dwa problemy w tej samej wadze i nie ma nic dziwnego w tym, że taką subtelność nakazuje się podpisać pod pistoletem przystawionym do skroni, kiedy jest to bardzo, bardzo krucha sprawa, godna rozważenia w referendum (ot, na przykład). A do tego Zaniewicz nie wzywa jakiegoś bożka, tylko Boga osadzonego w mocnym, wielusetletnim kontekście tradycji chrześcijańsko-katolickiej. Tak więc, Mości Zagłobo, nie chodzi o jakiegokolwiek "wiernego", tylko o kogoś, kto domyślnie jest chrześcijaninem (jego szansa na wyrośnięcie w atmosferze tej akurat wiary), a wzywając Boga terroryzuje cudze sumienie. Owszem, autor pokpiwa i ze spiskowców, ale raczej w kontekście ich optymizmu patriotycznego, a nie w kontekście braku zaradności, mimo że i ten aspekt się pojawia w książce; widać, że łatwo napaść na Sejm, trudniej rządzić.

    W każdym razie, już sama nasza różnica zdań pokazuje, że warto przeczytać. Książka wzbudza emocje, a napisana jest zręcznie i lekko (czego o np. Przenajświętszej Rzeczpospolitej Piekary powiedzieć się nie da). Jeno właśnie brak tego głosu na końcu, takie trochę "nakrzyczałem, a tera idę spać". ;) Może i ma to swój sens, jakby był klasyczny happy end, to wyszłaby breja w sumie, naiwne by to było. Ale czegoś brakuje i tak, o. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem, czy przeczytam, ale mam bardzo mieszane przewidywania co do tej lektury. W Polsce jest zbyt wielu ludzi, którzy myślą, iż siłą można kogoś lub coś zmienić na lepsze i podejrzewam, że ta książka tylko ich w tym mniemaniu umocni. Autor biorący się za takie tematy powinien brać pod uwagę, iż większość czytelników stoi znacznie niżej intelektualnie od niego, nie wspominając już o tych, którzy nie czytają, i przewidywać, czy przypadkiem jego dzieło nie przyniesie więcej szkód, niż pożytku. Polski autor powinien brać także pod uwagę naszą specyfikę narodową, która sprawia, że obdarzeni w końcu możnością samorządzenia, pokazujemy, iż do niej nie dorośliśmy jako społeczeństwo. Ale to OT, za który przepraszam i nie ciągnę, bo temat rzeka.

    Nie wiem, może przeczytam, jeśli sama mi wpadnie w ręce, a może nie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Niekoniecznie OT, jak najbardziej rzecz w temacie.

    Pardon, że odpisuję dopiero teraz, ale się jakoś nie mogłam zebrać.

    Rzeczywiście, wyłazi tu większy dyskurs – na temat odpowiedzialności autora za idee, które puszcza w eter. Myślę, że samej idei rewolucji autor nie popiera, no bo przecież ją nieco ośmiesza i wskazuje na krótkowzroczność takiego rewolucyjnego romantyzmu. Fakt, że nie proponuje nic w zamian, zbliża jednak do takiej refleksji, że już się nic nie da zrobić i na bezradność jesteśmy poniekąd skazani. Pytanie, na ile to jest niebezpieczne, a na ile po prostu prawdziwe. Bo to co piszesz o braku dorosłości, jest jak najbardziej trafne, zresztą zgadzam się z Twoim spostrzeżeniem.

    OdpowiedzUsuń