poniedziałek, 27 lipca 2015

Skarby nieutracone: refleksja druga. Kwiaty, wspomnienia, zlepki, powtórzenia


No, to cześć.
Trzymaj się.
Ty też, pa.
No, to pa.
Pa, pa. Zdrówka życzę!
Tobie też, dużo.
No, nawzajem. Trzymaj się ciepło!
Ty też. Pa!
No, to pa. Zadzwonię!
Nie, ja zadzwonię. Mam wolne minuty. Trzymaj się!
Pa-pa. Jednak oddzwonię! Dawno nie gadaliśmy…
W sumie racja. To kto dzwoni? Zadzwonię, co?
Dobra, to zadzwoń.
Kiedy będziesz?
W sumie jestem codziennie.
Świetnie, zadzwonię!
No, świetnie. To czekam, pa!
No, pa! Trzymaj się!
Ty też…




I jak tu się rozstać, co? Chyba każdy zaliczył podobną rozmowę przez telefon. O tych pożegnaniach telefonicznych Stuhr Junior dowcipkował kiedyś w niezłym skeczu. Niestety, zapomniałam, który to numer i pod jakim tytułem. Dlatego prezentuję swoją wersję.

Od poprzednich Skarbów…, krytycznie zresztą przeze mnie ocenionych (jak się czasem człowiekowi zanadto „ulewa”, to lepiej niech nie pisze!) minął prawie okrągły rok. Teraz też mamy namiętny lipiec (końcówkę, prawda, ale jeszcze lipiec), też jest pełno kwiatów, znów ściska mnie w sercu z powodu melancholii (ten typ już tak ma; wystarczy jakieś niepochwytne drżenie czasu i już włączają się przeróżne „bittersweety”) i znów się łudzę, że nadaję się do blogowania. O losie, jak mawia moja sąsiadka-fryzjerka, autorka mojej nowej asymetrycznej fryzury.

Lubię ją. Fryzjerkę. Znaczy, fryzurę też. Ale w pierwszej kolejności lubię panią Krysię. Lubię cały ten rytuał cięcia, podgalania, narzekania na konsultantów od telewizji cyfrowej, migrenę i zarobienie po łokcie. Taki rytuał zdarza się w pełni tylko w takich małych miejscowościach. Tu zresztą zdarza się wiele rzeczy nie do powtórzenia, a zarazem do bólu znajomych, cyklicznych, typu „Jak ja cię, dziecko, dawno nie widziałam”, „Ładnie festyn zrobili”, „Ksiądz dobre kazanie powiedział”.

Czy mi to przeszkadza? Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie. Rzekłam, że lubię.
Chociaż osobliwie pobolewa w środku. To jest taki ból, który się hoduje. Strup, który się drapie i podskubuje. Komuś, kto małą miejscowość zamienił na wielkie miasto albo żyje na walizkach, trudno wyjaśnić podobną dolegliwość.

A może nie? Może korzeni nie gubi się nigdy, nawet tych wiotkich, łatwych do wyrwania? Jakaś nitka całego systemu korzeniowego przyczepia się do skóry i wrasta w ciało? Nosi się ją z sobą nieświadomie już do końca życia?

Prawię komunały, sprawa nie jest pospolita. Dysonans jest. Niedobrze.

Niewygodne ziarnko bólu, drzazga pod paznokciem bierze się stąd, że spośród wszystkich osób, które mogłyby powiedzieć „Jestem stąd!”, ja pasuję chyba najmniej. Nie jestem ani dość uspołeczniona, ani dość świadoma tego, co się wokół dzieje. Nie mam licznych wspomnień z tutejszego życia rówieśniczego. Moja rodzina stanowiła zawsze pierwiastek trochę obcy, a ja sama dość szybko porzuciłam życie szkolne na rzecz fantastycznych rojeń — jak wielkooki dzieciak ze smutnego video. Zdarza mi się zapomnieć o życiu, co jest tak wadą, jak cechą po prostu. Mam konstrukcję spiralną z ogonkiem do wewnątrz, taka budowa.